Gdy za trzynaście czwarta rano go znalazłem, przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Usiadłem na łóżku, przypomniawszy sobie nagle coś, co zobaczyłem w tym domu nie tydzień, nie kilka dni, ale zaledwie kilka godzin temu. Przyjąłem to z niedowierzaniem, jakby mnie trafiła zabłąkana kula lub otrzymałbym wiadomość, że rak, o którym sądziłem, że już mi nie zagraża, niezauważenie rozrastał się w głąb kości, niszcząc ją aż do szpiku.

Po głowie chodziły mi różne myśli. Usiadłem i w ciemnościach zacząłem łączyć ze sobą fakty, z których wyłaniał się ponury obraz. Wyglądał niewiarygodnie. Zacząłem chodzić po pokoju. Myśli napływały coraz szybciej, wyskakując na mnie z ciemności. Poczułem mdłości i zawroty głowy.

Upłynęły dwie godziny, zanim wróciłem do łóżka. Ale już nie zasnąłem. Zwątpiłem w winę Darwina Bishopa. Wręcz przeciwnie, byłem coraz bardziej przekonany, że małą Brooke zamordował ktoś inny. Ktoś, komu ufałem. A gdy przypomniałem sobie powód tego zaufania, zrobiło mi się niedobrze i smutno.

Poczułem, że spływam potem. Jeśli miałem rację, ten ktoś wciąż dybał na życie Tess, która spała w pokoju dziecinnym, dwadzieścia kroków od moich drzwi.

Aż do świtu nie mogłem zatrzymać gonitwy myśli, planując strategię ujęcia zabójcy. Była to strategia wojny psychologicznej, która miała szybko pozbawić psychikę przeciwnika mechanizmów obronnych i wywołać u niego niepohamowany gniew. Gdyby mi się udało, mogłem oczekiwać, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin morderca Brooke spróbuje zabić również mnie.

Wtorek, 23 lipca 2002

O dziewiątej rano zadzwoniłem do Payne Whitney i poprosiłem o połączenie z Laurą Mossberg. Po kilku minutach usłyszałem w słuchawce jej głos.

– Mówi Frank Clevenger – przedstawiłem się. – Potrzebuję pani pomocy.

– Naprawdę? – powiedziała z tą swoją terapeutyczną łagodnością w głosie.

– W związku ze sprawą Bishopa – wyjaśniłem od razu, żeby nie zabrała się do mnie.

– Myślałam, że sprawa jest zamknięta. Czytałam, że aresztowano ojca. Muszę przyznać, że byłam wstrząśnięta.

– Po prostu nie poznała się pani na nim.

– Natomiast pan tak. Nigdy pan nie uwierzył w winę Billy’ego.

Zignorowałem komplement.

– Pozostał jeszcze jeden mały szczegół do wyjaśnienia, który nie daje mi spokoju.

– Jaki? Czy ma to coś wspólnego z dokumentacją, którą panu wysłałam?

– Tak. I zastanawiam się, czy mogłaby mi pani udzielić jeszcze jednej informacji dotyczącej rodziny Bishopów.

– Czego pan potrzebuje?

– Zależałoby mi na grupach krwi wszystkich członków rodziny, łącznie z dziećmi, czyli Julii, bliźniaków i chłopców.

– Nie powinno być z tym problemu. Panu Bishopowi zrobiono badania na chirurgii przy okazji wasektomii, jego żona ma kartę na oddziale położniczym, a bliźniakom sporządzono komplet badań po urodzeniu. Jestem pewna, że Billy’emu i Garretowi także zrobiono badanie w krwi w celu ustalenia grupy, zważywszy na to, że są adoptowanymi dziećmi.

– Znakomicie.

– Nie spytam, po co panu te dane – powiedziała, choć ton jej głosu mówił, że bardzo by chciała.

– Doceniam pani pomoc. Wątpię, by te dane coś zmieniły, ale gdyby tak się stało, z pewnością panią o tym poinformuję.

Roześmiała się, słysząc, jak poradziłem sobie z jej ciekawością.

– Zawsze z przyjemnością z panem porozmawiam.

Rozłączyłem się i poszedłem do dużego domu. Postanowiłem wziąć rodzinę Bishopów w psychologiczne imadło i zacząć je zaciskać.

Na szczęście wszyscy byli w kuchni, by tradycyjnie zjeść razem śniadanie.

– Cześć – powitał mnie Billy. Siedział naprzeciwko Garreta we wnęce przy stole. – Dobrze spałeś?

Garret skinął mi głową, a ja odwzajemniłem mu się tym samym.

Julia smażyła jajka. Nie odwróciła się.

Zerknąłem na Tess, która bawiła się teletubisiami, po czym podszedłem do Julii. Była w obcisłych tenisowych spodenkach, pod którymi widać było zarys majtek. Klepnąłem ją ostentacyjnie w pośladek, żeby chłopcy na pewno to zauważyli. Zanim zdążyła się ode mnie odsunąć, pocałowałem ją w szyję.

– Na Boga, smakujesz wspaniale – powiedziałem.

Odwróciła się. Na jej twarzy malowała się tłumiona złość.

Delikatnie dotknąłem jej policzka.

Jajka zaczęły skwierczeć. Julia odchrząknęła.

– Dobrze spałeś? – wycedziła.

– Doskonale. A ty?

– Też doskonale. – Zerknęła na Candace, która spuściła głowę i z powrotem zabrała się do krojenia szparagów, unikając mojego wzroku. Odniosłem wrażenie, że zanim wszedłem, matka z córką ucięły sobie pogawędkę.

Podszedłem do stołu. Billy przesunął się, żeby mi zrobić miejsce. Usiadłem.

– Co masz w planie na dzisiaj? – spytałem go.

– Nic takiego – odparł. – Miałem się spotkać z Jasonem. – Wzruszył ramionami. – Ale się nie spotkam.

– Chcę go namówić, żeby poszedł ze mną na ryby – rzekł Garret.

– Gdzie? – zapytałem. – Jeśli chcecie, podrzucę was.

– Nie trzeba – odpowiedział Garret. – Możemy połowić w strumieniu. Wielkich ryb tam nie ma, ale zawsze można się trochę zabawić.

Szturchnąłem Billy’ego w ramię. – Spróbuj.

Uśmiechnął się do mnie z przymusem. Mrugnąłem do niego, po czym wstałem i podszedłem do Julii. Tym razem zauważyła, że się zbliżam. Wyraz jej twarzy mówił, bym trzymał się od niej z daleka. Stanąłem o krok od niej. Uniosłem palec.

– Przepraszam – powiedziałem i zobaczyłem, że jej twarz łagodnieje. – Zapomnijmy o dokumentacji medycznej – szepnąłem. – Zapomnijmy o liście. Nie wracajmy już do tego. Co było, to było.

Popatrzyła mi w oczy, by sprawdzić, czy mówię szczerze. Niepewnie kiwnęła głową.

Podszedłem do niej i delikatnie chwyciłem jej dłoń. Nachyliłem się jej do ucha i szepnąłem:

– Spotkajmy się później u mnie.

Zerknęła w stronę stołu z widocznym skrępowaniem.

– Nie mogłem wczoraj zasnąć – szepnąłem do niej jeszcze ciszej. – Tak bardzo cię pragnąłem.

Zarumieniła się.

– Przestań – rzuciła, kusząco przygryzając dolną wargę.

– Będę u siebie – powiedziałem, podnosząc głos do scenicznego szeptu.

Odstąpiłem od niej.

Candace posłała mi domyślny uśmiech.

– Przejdę się – oznajmiłem, patrząc na Billy’ego i Garreta. – Czy ktoś ma ochotę iść ze mną?

Billy wbił wzrok w talerz. Garret wstał.

– Ja bardzo chętnie – rzekł.

– Do zobaczenia później – powiedziałem do reszty i wraz z Garretem ruszyliśmy do drzwi.

Nie uszliśmy więcej niż dziesięć kroków, kiedy zauważyłem, że idzie za nami ochroniarz Garreta, Pete. Jego pojawienie się było niezwykłe. Ostatnio nie przykładał się zbytnio do pracy i rzadko widziałem go razem z Garretem w okolicy domu.

– Nic nam nie będzie! – krzyknąłem do niego, pokazując, że może odejść.

Ruszyliśmy dróżką, która po łuku prowadziła do morza, a potem zawracała, tworząc prawie elipsę. Na jednym jej wierzchołku znajdował się dom Candace, a na drugim brzeg morza.

– Wygląda na to, że twoja mama czuje się już lepiej – odezwałem się.

– Tak jak ci powiedziałem. Sprawdzała cię.

– Myślałem o tym, co mi powiedziałeś.

– I co?

– Zastanawiam się, czy nie byłem sprawdzany podwójnie. Ta cała sprawa z Billym, z Sandersonami i martwym kotem też mogła być sprawdzianem. Żeby zobaczyć, czy stanę po jego stronie, po stronie całej rodziny.

– Możliwe.

– Toteż pomyślałem, że muszę na nowo zdefiniować rolę, jaką tu odgrywam.

– Co przez to rozumiesz?

– Doszedłem do wniosku, że powinniśmy tworzyć prawdziwą rodzinę – oświadczyłem, obserwując jego reakcję. – W ten sposób byłbym dla Billy’ego prawdziwym ojcem. Mógłby na mnie liczyć. Ty także.

Garret zatrzymał się i popatrzył na mnie. Od domu wciąż dzielił nas rzut kamieniem.

– Mam zamiar ożenić się z twoją matką – skłamałem, zastawiając pułapkę.

– No, no – sapnął Garret. Wyglądał na zbitego z tropu. – No, no – powtórzył.

– Co o tym myślisz? – zapytałem go.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: