– Po co mu straż? – zapytałem.
– Myślę, że ma miliony powodów, by potrzebować ochrony – stwierdził Anderson.
Kilkadziesiąt zadaszonych okien na fasadzie z wysuniętą półkoliście środkową częścią nadawało rezydencji wygląd siedziby klubu wiejskiego. Pod wpływem warunków atmosferycznych elewacja przybrała szarobrązowy kolor dobrze natłuszczonej skóry. Na prawo od drogi dojazdowej znajdował się basen o wymiarach olimpijskich otoczony mahoniowym deskowaniem. Lasek zielonych parasoli osłaniał kilka białych stolików stojących przy basenie. Dostrzegłem mężczyznę i chłopca grających w tenisa na ziemnym korcie. Startując do piłki, wzbijali tumany kurzu.
Wskazałem na kort.
– Kim oni są? – zapytałem.
Anderson zerknął na grających.
– Jeden to Garret, starszy syn. Drugiego nie znam.
– Wygląda na to, że Garret wyszedł już z szoku – zauważyłem.
– Gra musi się toczyć – zażartował Anderson.
Zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy w stronę domu.
Gdy mieliśmy do przejścia jeszcze kilka kroków, otworzyły się drzwi. Stanęła w nich atrakcyjna kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat. Miała gładką cerę i długie brązowe włosy związane w koński ogon. Krótka lniana sukienka była obcisła tam gdzie trzeba, zdradzając, że jej właścicielka ma figurę modelki. Orzechowe oczy były podkrążone, jakby kobieta miała za sobą nie przespaną noc.
– Dzień dobry, kapitanie – powitała Andersona. Jej głos był zaskakująco ciepły.
– Dzień dobry, Claire – odparł North. – Jak się masz?
Wzruszyła ramionami.
– To jest doktor Frank Clevenger z Bostonu. Rano przez telefon powiedziałem panu Bishopowi, że go przywiozę.
– Tak, oczywiście. – Wyciągnęła dłoń. – Witam, panie doktorze – powiedziała, zdobywając się na serdeczny ton. – Jestem Claire Buckley.
Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. Claire miała skórę delikatną jak dziecko. Zauważyłem, że na małym palcu nosi pierścionek z diamentem, a jej nadgarstek ciasno opina zamykana na śrubki złota bransoletka od Cartiera, warta prawie cztery tysiące dolarów. Wiedziałem to, ponieważ taką samą kupiłem Cathy, zanim zachorowała i nasze życie legło w gruzach. Claire Buckley bardzo dobrze zarabiała jak na opiekunkę do dzieci.
– Wyrazy współczucia – powiedziałem.
Wnętrze sprawiało imponujące wrażenie i był to zamierzony efekt. Sufit z gładkich białych desek znajdował się cztery metry nad głową. Doskonale dobrane meble obito tkaninami, które nie przetrwałyby roku niedbałego obchodzenia. Na ścianach wisiały obrazy przestawiające plaże, statki i sceny z polowań na wieloryby. Większość z nich wyszła spod pędzla malarzy amerykańskich, nieliczna – francuskich, a wszystkie były bardzo cenne. Przechodząc przez wielki salon, zauważyłem płótno Roberta Salmona, a dalej Maurice’a Prendergasta, oba warte miliony dolarów i oba na wieki utrwalające nieskończone piękno natury. Efekt psuły, moim zdaniem, przymocowane do ram pretensjonalne mosiężne tabliczki z nazwiskami artystów.
– Zupełnie jak w muzeum – mruknął pod nosem North.
Claire Buckley zaprowadziła nas pod gabinet Darwina Bishopa i otwarła drzwi. Siedział na miękko wyściełanym krześle z wysokim oparciem stojącym za biurkiem w stylu kolonialnym. Patrzył na przeszklone drzwi wychodzące na basen, kort i ocean. Miał na sobie przewiewną bluzę i spodnie koloru khaki.
– Wszystko mi jedno, czy zawieziecie je do Palm Beach, czy do Myopii – mówił władczym głosem, w którym nie było śladu akcentu z Brooklynu. – Trzymajcie je w stajni w Greenwich, jeśli chcecie. Packer może na nich zagrać w White Birch. Ja od dziś się wycofuję.
Zauważył nas i pokazał ręką, żebyśmy weszli.
Zawahaliśmy się.
– Proszę, wejdźcie – zachęciła nas Claire. – Pan Bishop zaraz się wami zajmie. – Odwróciła się i odeszła.
Usiedliśmy na sofie stojącej w kącie pokoju naprzeciwko dwóch foteli.
Bishop kiwał się na krześle i patrząc na nas, kończył rozmowę.
Wyglądał imponująco. Miał siwe proste włosy, które zaczesywał do tyłu tak, że odsłaniały krzaczaste brwi i szaroniebieskie, rzucające stalowe spojrzenie oczy. Był opalony na idealny brąz. Szerokie bary, muskularne ramiona i grube nadgarstki świadczyły, że pomimo pięćdziesięciu jeden lat jest w znakomitej kondycji.
Rozejrzałem się po gabinecie. Na podłodze leżał orientalny dywan w pastelowych zieleniach, różach i beżach. Wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się we wnękach lakierowane na biało półki z oprawionymi w skórę książkami, które wyglądały na nigdy nie otwierane. Na okrągłym orzechowym stoliku na jednej nodze z podstawą rzeźbioną w lwie łapy stało kilkanaście fotografii w ramkach. Jedna przedstawiała Bishopa i dwóch chłopców płynących eleganckim jachtem. Na innej widać go było w czarnym krawacie, stojącego obok przepięknej, młodszej od niego czarnowłosej kobiety, jak przypuszczałem, jego żony Julii. Na trzecim zdjęciu Bishop miał na sobie bryczesy i buty do jazdy konnej i stał obok żylastego konia, wskazując na horyzont kijem do gry w polo.
Jak się domyśliłem, Bishop ustalał przez telefon los koni, na których grał w polo. Palm Beach Polo Club i Myopia Hunt Club należały do najważniejszych ośrodków tego sportu w kraju. Gary Packer, partner legendarnego magnata medialnego Ruperta Murdocha, był jednym z jego sponsorów.
Zwróciłem uwagę, że na żadnym zdjęciu nie ma dziewczynek Bishopa.
– Dziękuję, Pedro. Jakoś się z tym uporamy – rzucił na zakończenie Bishop. Odłożył słuchawkę, wstał i podszedł do nas. Wyglądał jeszcze bardziej imponująco niż za biurkiem. Musiał mieć między sto osiemdziesiąt pięć a sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. – Przepraszam, że musieli panowie czekać – powiedział. – Win Bishop – przedstawił się, wyciągając dłoń. – Pan musi być doktorem Clevengerem.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, jeśli tak to można nazwać. W jego uścisku kompletnie nie było siły, jak u lorda, który niechętnie pozwala się dotknąć poddanemu.
– Wyrazy współczucia z powodu tej tragedii – powiedziałem.
Ustawił naprzeciwko nas jeden z foteli.
– Jakoś się z tym uporamy – powtórzył.
Zapadła krępująca cisza. Bishop patrzył na mnie i Northa, w żaden sposób nie okazując, że ma zamiar coś jeszcze powiedzieć. Zachowywał się jak pałkarz czekający na piłkę do odbicia. Przyszło mi do głowy, że posiadanie władzy nad ludźmi ułatwia życie.
– Najlepiej będzie, jak zostawię doktora Clevengera, żeby porozmawiał… – zaczął Anderson.
Bishop uniósł dłoń.
– Proszę mi wybaczyć. W tym nawale spraw zapomniałem panów poinformować, że Billy’ego nie ma w domu.
– Nie ma? – zapytał Anderson. – A gdzie jest?
– Załatwiłem mu przyjęcie na oddział psychiatryczny Payne Whitney na Manhattanie – odparł Bishop. Spojrzał na mnie. – Powiedziano mi, że to bardzo dobry szpital. Należy do Uniwersytetu Cornelia.
– Owszem – przyznałem. – Na co pan liczył, posyłając go tam?
Zanim Bishop zdążył odpowiedzieć, z głębi domu dobiegł płacz dziecka – przypuszczalnie drugiej bliźniaczki, Tess.
Twarz Bishopa wykrzywił grymas.
– Już idę, kochanie! – rozległo się nieopodal wołanie Claire Buckley, po czym usłyszałem jej kroki, gdy wchodziła po schodach na górę.
Bishop wstał, podszedł do drzwi i zamknął je. Potem znów usiadł naprzeciwko nas, zakładając nogę na nogę. Był bez skarpetek i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerkać na prymitywnie wytatuowaną na kostce zielonoczarną pacyfę.
– Wietnam – rzucił, widząc, że na mojej twarzy maluje się pytanie. Nie dając mi czasu na odpowiedź, kontynuował: – Żeby było wszystko jasne. Razem z żoną uważamy, że zrobiliśmy wszystko, by uratować Billy’ego. Gdy jednak pan Anderson poinformował mnie o wynikach sekcji zwłok, musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Billy nie może dłużej z nami mieszkać. Muszę dbać o bezpieczeństwo rodziny. Mam jeszcze jedną córeczkę.
– Rozumiem – odrzekłem.
Anderson pochylił się w fotelu.
– Prokurator okręgowy może uznać, że wysłał pan syna do Payne Whitney, aby go uchronić przed aresztowaniem.