– Zawsze może się zwrócić o nakaz sprowadzenia Billy’ego do Massachusetts, by stanął przed sądem – zauważył Bishop.
– O ile się nie mylę, tak właśnie zrobi – stwierdził Anderson. – Sąd powinien wydać nakaz w ciągu kilku najbliższych godzin.
Bishop kiwnął głową.
– Nic na to nie mogę poradzić, zresztą byłaby to strata czasu i pieniędzy – oświadczył. – Prokurator okręgowy nigdy nie udowodni, że Billy jest winny śmierci siostry. Kiedy moja córka została zamordowana, w domu znajdowało się pięć osób. Każda z nich mogła być mordercą. – Zawiesił głos. – A nikt z nas nie będzie zeznawał.
To byłoby na tyle, jeśli chodzi o chęć współpracy ze strony Bishopa. Zerknąłem na Andersona.
– Mam nadzieję, że nie będzie pan stawiał przeszkód moim ludziom podczas przeszukania domu. Może znajdziemy coś, co wiąże się ze śmiercią pańskiej córki.
– Ma pan wolną rękę, ale zapewniam, że nic pan nie znajdzie. A czego właściwie pan szuka? – zapytał Bishop.
– Na przykład tubki z środkiem uszczelniającym okna – odparował Anderson.
– Nawet jeśli ją pan znajdzie, to moim zdaniem pańskie laboratorium stwierdzi, że dotykał jej każdy domownik.
– Przypadkiem czy specjalnie?
Bishop nie odpowiedział.
Nie chciałem, żeby spotkanie przekształciło się w konfrontację.
– Co pan zamierza w związku z Billym? – zapytałem Bishopa.
– Nie tyle zamierzam, ile jako ojciec dopilnuję, żeby pozostał w Payne Whitney lub w jakiejś innej podobnej placówce, przynajmniej do ukończenia osiemnastu lat. Potem zapewnię mu bardzo zorganizowane i bezpieczne warunki do życia w społeczeństwie.
Myślami wróciłem do „budki strażniczej” przy drodze do posiadłości Bishopa.
– Areszt domowy? – zapytałem, łagodząc słowa uśmiechem.
– Jeśli będzie trzeba – zgodził się Bishop. – Ale nie w tym domu.
Nagle dotarło do mnie, że przecież siedzę naprzeciwko mężczyzny, któremu zamordowano córeczkę. Mimo to trudno mi było dostrzec u niego oznaki wściekłości lub żalu.
– Nadal chce się pan opiekować Billym?
– Oczywiście.
– Pomimo wyników sekcji zwłok?
Bishop odpowiedział bez wahania:
– Billy nie jest zły, ale chory. I nic dziwnego. Sam jest ofiarą.
Ten obraz pasował do wszystkiego, co wiedziałem na temat gwałtownych ludzi. Jednak bezstronność Bishopa, której nie zmieniła śmierć córki, niepokoiła mnie. Był raczej obojętny niż przejęty.
– Zgodzi się pan odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących Billy’ego?
– Oczywiście.
– Wspomniał pan, że Billy miał zwichniętą osobowość już wtedy, kiedy go pan adoptował. Na czym to zwichnięcie polegało?
– Nie wiem, ile panu powiedział kapitan Anderson… – Bishop zawahał się.
– Wolałbym dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki – stwierdziłem.
– Dobrze. Wzięliśmy Billy’ego z sierocińca w Moskwie, kiedy miał sześć lat. Wcześniej przeżył straszną rzecz.
– Co się stało?
– Jego rodzice zostali zamordowani – rzucił beznamiętnie Bishop.
– Jak? – spytał North.
– Strzał w głowę. Oboje. Wyglądało to na egzekucję. Billy’ego znaleziono w mieszkaniu przy zwłokach.
– Złapano winnych? – zapytał North.
– Nie wiem, czy w ogóle przeprowadzono jakieś dochodzenie – odparł Bishop. – Mówimy o kraju, w którym panuje nieopisany zamęt: skorumpowany rząd, zorganizowana przestępczość. Policję bardziej pochłania wymuszanie od biznesmenów haraczy za ochronę niż dbanie o bezpieczeństwo obywateli. – Odchrząknął. – Jestem pewien, że sierociniec też swoje dołożył. Billy przyjechał do Stanów posiniaczony i niedożywiony. Ważył zaledwie piętnaście kilogramów.
– W jakim był stanie psychicznym? – zapytałem.
– Sprawiał wrażenie bardzo łagodnego, wrażliwego dziecka. Bał się hałasów, nowych miejsc, nowych ludzi. Nawet mnie. Prześladowały go nocne koszmary. Budził się z krzykiem, cały roztrzęsiony. Nigdy się z tego do końca nie wyleczył. – Bishop splótł palce. – Być może pewną rolę grały w tym moczenia nocne.
Przypomniał mi się Carl Rossetti, który w Cafe Positano gotów był się założyć, że u Billy’ego występuje klasyczna triada czynników zagrożenia psychopatią: znęcanie się nad zwierzętami, podpalenia i moczenie nocne.
– Czy coś się zmieniło z upływem lat?
– Jego lęki ustąpiły – odrzekł Bishop. – Niestety ich miejsce zajęła agresja. Bez powodu potrafił nagle rzucić się na mnie lub żonę z pięściami. Czasem się zastanawialiśmy, czy nie ma do nas pretensji o to, że go wywieźliśmy z jego ojczyzny albo że próbujemy mu zastąpić naturalnych rodziców. Jednak jego pęd do destrukcji nigdy nie dotyczył wyłącznie mnie i Julii, lecz niemal wszystkiego: cudzej własności, zwierząt, a nawet siebie samego.
– Kaleczył się?
– Owszem. A także gryzł. Miał również okropny zwyczaj wyrywania sobie włosów. To samookaleczanie w końcu się skończyło, agresja wobec innych – nigdy.
– Billy był u psychiatry?
– Wielokrotnie. Przebywał w kilku szpitalach psychiatrycznych, odkąd ukończył dziewięć lat, gdy po raz pierwszy został oskarżony o znęcanie się nad zwierzętami sąsiadów.
– Czy był pod stałą opieką psychiatryczną także poza szpitalem?
Bishop potrząsnął głową.
– Sąd dla nieletnich parokrotnie stawiał taki warunek, gdy decydował o jego wypuszczeniu z domu poprawczego. Billy godził się na wszystko, aby wyjść na wolność: dziesięć, piętnaście sesji terapeutycznych, ile tylko od niego zażądano. A potem kategorycznie odmawiał pójścia do szpitala. Gdy go zmuszaliśmy, godzinami siedział, nie odzywając się do nikogo. Po tym, jak próbował spalić dom, przez krótki czas brał prozac. Ale leki tylko zwiększały jego impulsywność.
Przez chwilę przyglądałem się Bishopowi. Jego zachowanie było równie wyreżyserowane jak otoczenie, w którym przebywał. Nieskazitelne maniery, opanowanie. Pomyślałem, że może warto go trochę sprowokować. Zmusić do okazania emocji. Poczucia winy. Złości. Czegokolwiek.
– Dlaczego w ogóle popełniliście państwo ten błąd i zaadoptowaliście Bili’ego? Zagraniczne adopcje zwykle kończą się kłopotami, nawet gdy nie dotyczą dzieci po tak ciężkich przejściach.
Nie zgodził się z określeniem „błąd”.
– Miałem bardzo dobre doświadczenia z pierwszym zaadoptowanym synem, Garretem. Rozwijałem firmę w Rosji. Szło mi bardzo dobrze. Chciałem się jakoś odwdzięczyć. Cóż, nie zdawałem sobie sprawy, że emocjonalne zaburzenia Billy’ego są takie poważne.
Zwróciłem uwagę, że Bishop mówi tak, jakby sam podjął decyzję o obu adopcjach.
– Czy to pan wyszedł z pomysłem zaadoptowania dzieci? – zaatakowałem.
– Tak. Chciałem dać szansę ludziom ciężko pokrzywdzonym przez los. Zwłaszcza młodym. A szczególnie dzieciom.
– A jak pańska żona, Julia, przyjęła Billy’ego?
– Okazała mu wiele serca.
– To dalekie od entuzjazmu – naciskałem.
Bishop nie poruszył się.
– Wiele od niej żądałem – odparł spokojnie. – Wychodząc za mnie, musiała zaakceptować obecność Garreta, ale przyjęła go bardzo ciepło. Wzięcie po siedmiu latach kolejnego dziecka pod swój dach było dla niej nie mniejszym wyzwaniem, zwłaszcza że Billy miał taką przeszłość.
– Czemu sąd nie przyznał pańskiej byłej żonie opieki nad Garretem?
– Nie wystąpiła o nią.
– Dlaczego?
– To skomplikowana historia. Nie warto teraz do tego wracać.
Ton jego głosu powiedział mi, że Bishop uważa temat za wyczerpany. Zakarbowałem sobie w pamięci, że ta sprawa go niepokoi, i zmieniłem kierunek rozmowy.
– Kto odkrył, że pańska córka… została zamordowana?
– Ja – odparł bez wahania, nie okazując emocji.
– Kiedy?
– W czwartek, parę minut przed czwartą rano.
– Był pan na nogach o czwartej nad ranem? – wtrącił się Anderson.
– Sprawdzałem notowania przed otwarciem giełd na Dalekim Wschodzie – odparł Bishop.
– Czy wczoraj też pan obserwował, co się dzieje na giełdach? – zapytałem.
– Tak.
Zdecydowałem się na bezpośrednie pchnięcie, aby przebić jego pancerz.