— Proszę, niech pan mówi dalej, nigdy jeszcze nie słyszałam nic równie zajmującego — błagała Niza, ale Noor nie dał się uprosić.
Przyniósł pulsujący hipnotyzator i czy to pod wpływem spojrzenia wyrażającego nakaz, czy też wskutek działania nasennego aparatu Niza zasnęła tak mocno, że obudziła się dopiero w przeddzień rozpoczęcia szóstego okrążenia. Już z chłodnego wyrazu twarzy Erga odgadła, że „Algrab” się nie zjawił.
— Obudziła się pani w samą porę — powiedział Noor, kiedy Niza wróciła po elektrycznej i falowej kąpieli. — Proszę włączyć muzykę i światło przebudzenia. Dla wszystkich!
Niza szybko nacisnęła szereg guziczków. Natychmiast we wszystkich kabinach statku, w których spali członkowie wyprawy, jęły połyskiwać zmienne błyski światła i zabrzmiała osobliwa, ciągle przybierająca na sile muzyka niskich wibrujących akordów. Ludzie budzili się stopniowo, zahamowany system nerwowy powracał do normalnego funkcjonowania. Po upływie pięciu godzin w centralnej sterowni zebrali się wszyscy zupełnie już rozbudzeni uczestnicy wyprawy, wzmocnieni posiłkiem i specyfikami pobudzającymi układ nerwowy.
Wiadomość o zagładzie pomocniczego statku kosmicznego każdy przyjął po swojemu. Zgodnie z przewidywaniami Erga Noora, wszyscy zachowali się w sposób godny astronautów. Arii jednego głosu rozpaczy, ani jednego wylękłego spojrzenia! Pur Hiss, który się na Zirdzie niezbyt ładnie popisał, przyjął wiadomość spokojnie. Młoda Luma Lasvi, lekarz wyprawy, z lekka tylko pobladła i zwilżyła językiem wyschłe wargi.
— Uczcijmy pamięć zaginionych towarzyszy! — powiedział Erg Noor włączając jednocześnie ekran projektora, na którym ukazało się zdjęcie „Algraba”, zrobione jeszcze przed wystartowaniem „Tantry”.
Wszyscy powstali. Wolno przesuwały się fotografie to poważnych, to znów uśmiechniętych członków załogi „Algraba”. Erg Noor wymieniał ich nazwiska, a obecni oddawali im hołd. Taki był zwyczaj lotników-astronautów. Statki kosmiczne startujące razem zawsze były w posiadaniu kompletu zdjęć wszystkich osób biorących udział w wyprawie. Zaginione statki długo jeszcze mogły się błąkać w przestworzach i ich załogi długo jeszcze mogły pozostawać przy życiu. Taki statek jednak nie wracał już nigdy. Odszukanie go czy udzielenie skutecznej pomocy przekraczało wszelkie realne możliwości. Konstrukcja statków i ich maszyn osiągnęła już ten stopień doskonałości, że drobne uszkodzenia nie zdarzały się prawie nigdy lub też były usuwane łatwo w czasie kosmicznych podróży. Poważnych awarii maszynowych dotąd jeszcze nigdy nie udało się zlikwidować w kosmosie. Czasami statki zdążyły jeszcze, jak właśnie „Żagiel”, nadać ostatni komunikat. Przeważnie jednak komunikaty nie docierały do celu z powodu bardzo trudnej orientacji. Komunikaty Wielkiego Pierścienia ustaliły w ciągu tysiącleci ścisłe kierunki i były transmitowane z planety na planetę. Statki kosmiczne jednak przeważnie znajdowały się w okolicach dotąd nie badanych, gdzie kierunki nadawanych fal udawało się raczej odgadnąć przypadkowo.
Wśród lotników kosmicznych panowało przekonanie, że w kosmosie istnieją ponadto jakieś pola obojętne czy obszary zerowe, w których wszelkie promieniowanie i fale toną jak kamień w wodzie. Astrofizycy zaś uważali, że taka opinia może być jedynie wymysłem kosmicznych podróżników, skłonnych do fantazjowania.
Po zakończeniu smutnej ceremonii i po krótkiej naradzie Erg Noor włączył silniki anamezonowe. Po dwóch dobach silniki zamilkły i statek zaczął się zbliżać do macierzystej planety z szybkością dwudziestu jeden miliardów kilometrów na dobę. Do Słońca pozostawało w przybliżeniu około sześciu ziemskich (bezwzględnych) lat drogi. W centralnej sterowni i w bibliotece laboratorium zawrzało: obliczano i wyznaczano nową trasę.
W ciągu całego sześcioletniego lotu należało zużywać anamezon jedynie na poprawki kursu statku. Innymi słowy, trzeba było oszczędzać paliwa. Wszystkich niepokoiła nie zbadana przestrzeń 344 + 2U pomiędzy Słońcem i „Tantrą”. Nie dawało się jej wyminąć, gdyż na jej obrzeżach od strony Słońca napotykano strefy meteorów, a ponadto, zbaczając z trasy, statek nakładał drogi.
Po dwóch miesiącach obliczeń linia lotu była gotowa. „Tantra” zaczęła opisywać krzywą jednakowych napięć.
Wspaniały statek zachowywał pełnię sprawności, szybkość lotu utrzymywała się w ustalonych granicach. Teraz już tylko czas — około czterech lat względnych — leżał między statkiem kosmicznym a Ojczyzną.
Po odbyciu dyżuru Erg Noor i Niza pogrążyli się w długotrwałym śnie. Razem z nimi zapadli w tymczasowy niebyt dwaj astronomowie, biolog, lekarz i czterech inżynierów.
Dyżur objęła kolejna grupa — doświadczony astronawigator Pel Lin, który już odbywał drugą wyprawę, astronom Ingrida Ditra i dotrzymujący im dobrowolnie towarzystwa inżynier elektronik Kay Ber. Ingrida, korzystając z zezwolenia Pela Lina, często udawała się do sąsiadującej ze sterownią biblioteki. Razem ze swoim starym przyjacielem Berem komponowała symfonię monumentalną: „Zagłada planety”, której zasadniczym motywem był tragiczny los Zirdy. Pel Lin, zmęczony ciągłą muzyką przyrządów i obserwacją czarnych wyrw kosmicznych, sadzał przy pulpicie kierowniczym Ingridę, sam zaś zabierał się z zapałem do rozszyfrowywania tajemniczych napisów, pochodzących z pewnej planety systemu Centaura. Wierzył, że uda mu się wykonać to nieprawdopodobnie trudne zadanie.
Jeszcze dwa razy nastąpiła zmiana dyżurów, statek zbliżył się do Ziemi prawie na odległość dziesięciu tysięcy miliardów kilometrów, a silniki anamezonowe włączano zaledwie na przeciąg paru godzin.
Kończył się dyżur grupy Pela Lina, czwarty od chwili wyruszenia „Tantry” z miejsca niedoszłego spotkania z „Algrabem”.
Astronom Ingrida Ditra skończywszy obliczenia zwróciła się do Pela Lina, który melancholijnie śledził nieustanne wahania czerwonych wskazówek na podziałce liczników natężenia pola grawitacyjnego. Zahamowanie reakcji psychicznych, którego nie byli w stanie uniknąć nawet najmocniejsi z załogi, ujawniało się zwykle pod koniec dyżurów. Statek w ciągu miesięcy i lat płynął po wyznaczonej trasie, kierowany automatycznie. Jeżeli się zdarzyło coś, co przekraczało możliwości „rozumowania” kierującego statkiem automatu, statek zazwyczaj ginął, nie pomagała bowiem już wtedy interwencja ludzi. Mózg ludzki, nawet najbardziej wyćwiczony, nie mógł reagować z konieczną szybkością.
— Moim zdaniem już dawno zagłębiliśmy się w nie zbadany rejon 344 + 2U. Erg Noor chciał tu dyżurować sam — rzekła Ingrida do astronawigatora.
Pel Lin rzucił okiem na licznik dzienny.
— Jeszcze dwa dni, tak czy owak nastąpi zmiana. Na razie nie przewidujemy nic godnego uwagi. Chyba doprowadzimy nasz dyżur do końca?
Ingrida kiwnęła twierdząco głową. Z pomieszczeń na rufie wyszedł Kay Ber i zajął miejsce w fotelu obok statywu z mechanizmami równowagi. Pel Lin podniósł się, ziewając.
— Prześpię się parę godzin — powiedział.
Ingrida przeszła do pulpitu kierowniczego.
„Tantra” płynęła bez chwiejby w absolutnej pustce. Ani jednego, nawet najbardziej dalekiego meteoru nie ujawniał nadczuły aparat Volla Choda. Kurs statku zbaczał teraz nieco od kierunku na Słońce, mniej więcej o półtora roku lotu. Ekrany obserwacji czołowej czerniały przerażającą pustką; zdawało się, że statek mknie ku samemu sercu ciemności. Tylko z bocznych teleskopów po dawnemu wbijały się w ekrany iglice światła niezliczonych gwiazd.
Astronoma ogarnął dziwny niepokój. Ingrida wróciła do swych mechanizmów, obliczeń i teleskopów, sprawdzając na nowo ich dane i nanosząc je na mapy tego nie znanego i nie zbadanego rejonu. Choć panował zupełny spokój, Ingrida nie mogła oderwać wzroku od złowieszczej ciemności rozpościerającej się przed statkiem. Kay Ber zauważył jej zaniepokojenie i przez czas dłuższy wsłuchiwał się w odgłosy mechanizmów, przyglądając im się z uwagą.
— Nic nie znajduję — odezwał się wreszcie. — Co ci się zdawało?
— Nie wiem sama, niepokoi mnie ta niezwykła ciemność przed nami. Wydaje mi się, że nasz statek płynie wprost w ciemną mgławicę.