Nie wolno mi na tym miejscu przemilczeć, że następnego dnia dosyć wcześnie pojechałem koleją do Brösen, w gęstej przybrzeżnej mgle pobiegłem przez lód, omal nie minąłem krypy, przekonałem się, że dziura nad dziobem okrętu jest, z trudem, przy pomocy obcasa i przezornie zabranej laski ojca, rozkruszyłem świeżą warstwę lodu, która utworzyła się w ciągu nocy, i tą laską z żelaznym końcem podłubałem w szaroczarnym otworze, pełnym lodowej kaszki. Laska zanurzyła się aż po rączkę i zmoczyłem już sobie trochę rękawiczkę, kiedy ostrze zatrzymało się na przednim pokładzie, nie, nie zatrzymało się, lecz najpierw zagłębiło w bezdennej studni, a potem dopiero, gdy poprowadziłem laskę bokiem do brzegu dziury, napotkałem na dole opór: żelazo przesuwało się po żelazie – był to pozbawiony pokrywy luk, prowadzący do wnętrza dziobowej części okrętu. Luk znajdował się dokładnie pod dziurą w lodzie, jak jeden talerz pod drugim, kiedy się je na sobie postawi – nie, nieprawda, nic nie może być „dokładnie jak” – albo luk był trochę większy, albo dziura; niemniej prawie dokładnie pod nią otwierał się luk i odczuwałem coś w rodzaju słodkiej jak śmietankowy cukierek dumy z Joachima Mahlkego, i byłbym ci chętnie podarował mój zegarek na rękę.

Dobre dziesięć minut pozostałem na krypie, przesiedziałem na wale lodowym przeszło czterdziestocentymetrowej grubości obok otworu. Na głębokości dwóch trzecich warstwy wydobytego lodu przebiegał u dołu bladożółty ślad moczu. Mahlke pozwolił, żebyśmy mu pomogli. Ale byłby też wyrąbał dziurę sam. Czyż mógł się jednak obejść bez publiczności? Czy istniało coś, co by pokazywał tylko sobie samemu? Bo nawet mewy nie podziwiałyby twojej dziury w lodzie ponad lukiem, gdybym ja nie przyszedł, żeby ciebie podziwiać.

Zawsze miał publiczność. Jeśli mówię, że zawsze, że nawet gdy sam jeden na pokrytym lodem statku rył okrągły ślad, miał Matkę Boską przed sobą lub za sobą, że patrzyła ona na jego toporek i była nim zachwycona, Kościół powinien mi właściwie przyznać rację; ale nawet jeżeli Kościół nie może w Marii Pannie upatrywać stałego świadka wyczynów Mahlkego, przypatrywała mu się ona jednak uważnie; znam się na tym: byłem przecież ministrantem, najpierw u księdza Wiehnkego w kościele Serca Jezusowego, potem u księdza Guzewskiego w kaplicy Marii Panny. Służyłem nawet wtedy jeszcze, gdy już od dawna, jak gdyby w miarę dorastania, traciłem wiarę w praktyki przed ołtarzem. Ta krzątanina sprawiała mi przyjemność. Zmuszała mnie też do wysiłku. Nie pozwalała poprzestać na zwykłym odbębnianiu. Nie byłem też nigdy pewny, i do dziś nie jestem, czy może jednak coś za tym

albo przed tym, albo w tabernakulum… W każdym razie ksiądz Guzewski był zawsze rad, kiedy służyłem mu jako jeden z dwóch ministrantów, ponieważ między Ofiarowaniem a Przeistoczeniem nigdy nie zamieniałem się obrazkami z pudełek od papierosów, co jego chłopcy zwykle robili, nigdy nie potrząsałem za długo dzwonkami i nie handlowałem winem mszalnym. Bo ministranci zawsze byli najgorszymi łobuzami: nie tylko rozkładali na stopniach ołtarza zwykłe skarby chłopięce, zakładali się o monety lub zużyte łożyska kulkowe, ale nawet podczas modlitw, zamiast tekstu liturgicznego albo pomiędzy łacińskimi odpowiedziami, wypytywali się nawzajem o techniczne dane jeszcze pływających lub już zatopionych okrętów wojennych:

– Introibo ad altare Dei. W którym roku wodowano krążownik „Erytrea”? – W trzydziestym szóstym. Przeznaczenie? – Ad Deum, qui laetificat juventutem meam. Jedyny włoski krążownik dla Afryki Wschodniej. Wyporność? – Deus fortitudo mea. Dwa tysiące sto siedemdziesiąt dwie. Ile węzłów? – Et introibo ad altare Dei. Nie wiem. Uzbrojenie? – Sicut erat in principio. Sześć stopięćdziesięciomilimetrowych, cztery siedemdziesięciosześciomilimetrowe. – Źle! – Et nunc et semper. – Dobrze. Nazwy niemieckich artyleryjskich okrętów szkolnych? – Et in saecula saeculorum, Amen. Nazywają się „Brummer” i „Bremse”.

Później nie służyłem już regularnie do mszy w kaplicy Marii Panny, przychodziłem tylko wtedy, kiedy ksiądz Guzewski przysyłał po mnie, ponieważ jego chłopcy z powodu niedzielnych marszów terenowych albo zbiórek na Pomoc Zimową sprawili mu zawód.

Wszystko to opowiadam tylko po to, żeby opisać moje miejsce przed głównym ołtarzem, bo sprzed głównego ołtarza mogłem obserwować Mahlkego, kiedy klęczał przed ołtarzem Matki Boskiej. A modlić się naprawdę umiał! Cielęce oczy. Spojrzenie coraz bardziej szkliste. Usta wykrzywione kwaśnym grymasem, ciągle w ruchu, bez interpunkcji. Ryby wyrzucone na brzeg z taką samą regularnością łapią powietrze.

A poniższa scena niechaj uzmysłowi, jak zapamiętale Mahlke potrafił się modlić: – kiedy ksiądz Guzewski i ja przykrywaliśmy balaski obrusem do komunii świętej i zbliżaliśmy się do Mahlkego, który klęczał zawsze ostatni na lewo, patrząc od strony ołtarza, to klęczał tam ktoś, kto zapomniał o wszelkiej ostrożności, o szalu i ogromnej agrafce, kto miał nieruchome oczy, odchylał głowę z przedziałkiem na środku w tył, wyciągał język i w tej postawie odsłaniał żywą mysz, ruchliwe zwierzątko, które mógłby schwytać ręką, tak było bezbronne. Ale Joachim Mahlke spostrzegał widocznie, że jego przynęta nie ma osłony, i jednym szarpnięciem zmieniał pozycję głowy. Być może dopomagał sobie przesadnie demonstracyjnym przełykaniem śliny, żeby zwabić spojrzenie szklanych oczu stojącej z boku Marii Panny, bo nie chcę i nie mogę uwierzyć, żebyś kiedykolwiek zrobił, Joachimie, najmniejszą nawet rzecz bez publiczności.

V

W kaplicy Marii Panny nigdy nie widziałem go z pomponami. Zresztą nosił je coraz rzadziej, chociaż uczniowska moda dopiero zaczynała się szerzyć. Czasami, kiedy we trzech staliśmy zawsze pod tym samym kasztanem na podwórzu szkolnym i ponad bzdurnymi wełnianymi ozdóbkami gadaliśmy jeden przez drugiego, Mahlke zdejmował pomponiki z szyi, żeby je po drugim dzwonku, niezdecydowanym ruchem, z braku czegoś lepszego, znowu zawiązać sobie pod kołnierzykiem.

Kiedy po raz pierwszy dawny uczeń naszej szkoły i jej absolwent wrócił z frontu, odwiedziwszy po drodze główną kwaterę führera, gdzie mu zawieszono na szyi upragnione cacko, specjalny dzwonek w środku lekcji zwołał nas wszystkich do auli. Młody człowiek stał w honorowym końcu sali, na tle trzech wysokich okien przed półkolem doniczek z roślinami o wielkich liściach i półkolem zebranego ciała pedagogicznego, stał ze swoim cackiem na szyi nie za katedrą, lecz obok tego starego, brązowego pudła, i ponad naszymi głowami mówił małymi, jasnoczerwonymi, jakby stworzonymi do pocałunków ustami, robiąc przy tym wyjaśniające gesty. Wtedy zobaczyłem, że siedzący jeden rząd przede mną i Schillingiem Joachim Mahlke, którego uszy stawały się coraz bardziej przezroczyste i coraz mocniej nabiegały krwią, odchylił się sztywno w tył, to prawą, to lewą ręką sięgał do szyi, przełykał ślinę i wreszcie rzucił coś pod ławkę: wełniane pomponiki, piłeczki, zielono-czerwone, zdaje mi się. A podporucznik lotnictwa, który początkowo mówił trochę za cicho, ciągnął dalej urywanymi, sympatycznie nieskładnymi słowami i czerwienił się wielokrotnie, choć jego przemówienie nie dawało do tego powodu:

– …ale nie myślcie sobie, że to się odbywa jak polowanie na króliki, huzia na niego i po krzyku. Często tygodniami ani widu, ani słychu. Ale kiedyśmy nad Kanałem… to pomyślałem sobie: teraz albo nigdy. No i wyszło. Zaraz przy pierwszym locie wpakował nam się pod sam nos ich klucz pod osłoną myśliwców i zrobiła się karuzela na całego: to pod chmurami, to nad chmurami, fajny lot kołowy. Próbuję wywindować się w górę, pode mną krążą trzy spitfire’y, osłaniają się wzajemnie, myślę sobie, śmiechu warte, gdyby teraz nie wyszło, nurkuję, mam go i już dymi; akurat udało mi się przechylić landarę na lewe skrzydło, a tu już drugi spitfire w celowniku, mierzę w śmigło, albo on, albo ja; no i, jak widzicie, on musiał się skąpać, a ja pomyślałem sobie: jeśli masz dwóch, spróbuj jeszcze z trzecim i tak dalej, żeby tylko starczyło paliwa. Patrzę, a tu pode mną siedem w rozproszonym szyku chce wiać, wtedy ja, z ukochanym słoneczkiem ciągle za plecami, dziabię jednego, dostał swoje, powtarzam numer, udało się, cofam drążek aż do oporu, kiedy trzeci podłazi pod maszynkę: schodzi w dół, musiałem go kropnąć, instynktownie walę za nim, zgubiłem go, chmury, mam go znowu, jeszcze raz naciskam sikawkę, już roluje po wodzie, ale i ja o mały włos się nie skąpałem; naprawdę sam już nie wiem, jak poderwałem pudło w górę. W każdym razie, gdy pomachałem skrzydłami już nad bazą, na pewno wiecie lub widzieliście w kronice filmowej, że zawsze machamy skrzydłami, kiedyśmy coś upolowali – nagle nie mogę wypuścić podwozia, zacięło się. I tak musiałem pierwszy raz lądować na brzuchu. Później, w kantynie, koledzy mówili, że z całą pewnością mam sześć, sam w trakcie walki nie liczyłem, byłem zbyt podniecony, oczywiście to cholerna radość, ale koło czwartej musieliśmy jeszcze raz polecieć i krótko mówiąc: poszło prawie tak jak dawniej, kiedyśmy tu, na naszym starym, poczciwym podwórzu szkolnym – boiska wtedy jeszcze nie było – grali w szczypiorniaka. Może profesor Mallenbrandt jeszcze pamięta: albo nie strzelałem ani jednego gola, albo od razu dziesięć; tak samo było tamtego popołudnia: do sześciu z przedpołudnia doszły jeszcze trzy, to były moje od dziewiątego do siedemnastego, ale dopiero dobre pół roku później, kiedy zrobiłem pełną czterdziestkę, to mój szef, a kiedy potem jechałem do głównej kwatery, miałem już czterdzieści cztery na rozkładzie; bo my nad Kanałem prawie nie wychodziliśmy z maszyn, zostawaliśmy w środku, podczas kiedy personel techniczny, nie każdy mógł to wytrzymać; ale teraz dla odmiany coś wesołego: na każdym lotnisku jest pies jednostki.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: