Tej samej surowej i suchej zimy zrobiliśmy z dwiema kuzynkami, które przyjechały z Berlina na ferie Bożego Narodzenia, i z Schillingiem, żeby było do pary, wycieczkę po zamarzniętym morzu do naszego tkwiącego w okowach lodu minowca. Chcieliśmy się trochę popisać przed dziewczętami, pokazać coś niezwykłego, naszą krypę, tym ładnym, gładkim blondynkom z loczkami, rozpieszczonym przez berlińskie życie. Mieliśmy też nadzieję, że uda nam się odstawić jakiś nielichy numer, nie wiedzieliśmy jeszcze jaki, z tym babkami, które w tramwaju i na wybrzeżu udawały bardzo wstydliwe.

Mahlke popsuł nam popołudnie. Ponieważ łamacze lodów musiały wielokrotnie oczyszczać pobliski tor wodny prowadzący do portu, złomy lodu zsunęły się aż do krypy, a ze spiętrzonych, powbijanych w siebie brył powstał poszarpany, w podmuchach wiatru śpiewający wał, który zakrywał część nadbudówek mostku. Spostrzegliśmy Mahlkego dopiero wówczas, gdy staliśmy już na owym wale, sterczącym na wysokość człowieka, i wciągnęliśmy na górę dziewczęta. Mostek, kabina nawigacyjna, wentylatory za mostkiem i co się tam jeszcze uchowało, tworzyły jeden białoniebieską glazurą pokryty cukierek, który zesztywniałe od mrozu słońce na próżno lizało. Nie było mew. Krążyły gdzieś dalej nad odpadkami z frachtowców, uwięzionych w lodach na redzie.

Mahlke miał oczywiście podniesiony kołnierz płaszcza oraz szal związany pod brodą i spięty agrafką. Był z gołą głową, ale za to miał nauszniki, takie, jakie noszą sprzątacze uliczni i woźnice rozwożący piwo; te czarne, okrągłe nauszniki, przytrzymywane metalowym kabłąkiem, przekreślającym na krzyż przedziałek na środku głowy, przyciskały odstające zazwyczaj uszy Mahlkego.

Nie zauważył nas, ponieważ z takim wysiłkiem obrabiał pokrywę lodową na dziobowej części okrętu, że musiał się przy tym nielicho napocić. Przy pomocy toporka usiłował rozbić lód w miejscu, w którym pod powłoką powinien był się znajdować otwarty luk. Szybkimi, krótkimi uderzeniami zaznaczył krąg odpowiadający wielkości pokrywy włazu do kanału. Schilling i ja zeskoczyliśmy z wału, chwyciliśmy dziewczęta i przedstawiliśmy mu je. Rękawiczek nie potrzebował zdejmować. Toporek powędrował do lewej ręki, Mahlke wszystkim podał gorącą prawicę, która zaraz wróciła do narzędzia i pracy nad wyrębem okrągłego rowka, skoro tylko uścisnęła nasze dłonie. Obie dziewczynki lekko rozdziawiły usta. Małe zęby ziębły na mrozie. Oddech osiadł szronem na chustkach. Słodkimi oczyma gapiły się w miejsce, gdzie żelazo wgryzało się w lód. Myśmy stali obok zignorowani i chociaż byliśmy na Mahlkego wściekli, zaczęliśmy opowiadać o jego wyczynach jako nurka, a więc o lecie:

– On ma szyldziki, no i gaśnicę, konserwy, powiadam wam, od razu z otwieraczem, w środku było ludzkie mięso, z gramofonu, a kiedy wydostał go na powierzchnię, coś wypełzło, a raz…

Dziewczęta nie zrozumiały wszystkiego, stawiały idiotyczne pytania i mówiły do Mahlkego per pan. On zaś rąbał nieprzerwanie, potrząsał głową z nausznikami, kiedy zbyt przesadnie wysławialiśmy na lodzie jego wyczyny nurka, nie zapominał jednak wolną ręką sięgać do szala i agrafki. Kiedy wyczerpaliśmy temat i już tylko marzliśmy, Mahlke zaczął robić krótkie przerwy co dwudzieste uderzenie i nie prostując się całkowicie, wypełniał je skąpym, rzeczowym sprawozdaniem. Z mieszaniną pewności siebie i zażenowania mówił o pomniejszych próbach nurkowania, przemilczał ryzykowne wyprawy, więcej opowiadał o swojej pracy niż o przygodach we wnętrzu zatopionego poławiacza min i coraz głębiej wrąbywał się w lodową pokrywę. Nie, Mahlke nie oczarował moich kuzynek; jego słowa były na to zbyt bezbarwne i pozbawione dowcipu. Obie dziewczyny nie wdałyby się też nigdy w bliższą znajomość z typem noszącym czarne nauszniki, jak jakiś dziadzio. Pomimo to byliśmy spaleni. Zrobił z nas małych, zmarzniętych chłopaczków, którzy z kapkami u nosów stali wyraźnie na uboczu; już w drodze powrotnej dziewczęta traktowały mnie i Schillinga z góry.

Mahlke pozostał przy wraku, chciał wyrąbać otwór do końca i sobie samemu udowodnić, że utrafił dokładnie w miejsce ponad lukiem. Wprawdzie nie powiedział: „Zostańcie, aż się przegryzę”, ale kiedy byliśmy już na wale lodowym, odwlekł nasze odejście o niecałe pięć minut, rzucając słowa półgłosem, w pochylonej pozycji, nie do nas, lecz raczej w kierunku zamarzniętych frachtowców na redzie.

Prosił, żeby mu pomóc. Czy też może wydał nam rozkaz ubrany w uprzejmą formę? W każdym razie mieliśmy się załatwić do klinowato wyrąbanego rowka i gorącym moczem roztopić, a przynajmniej zmiękczyć lód. Zanim Schilling lub ja mieliśmy czas powiedzieć: „Mowy nie ma!” albo „Myśmy już idąc w tę stronę”, moje kuzynki zapiszczały z usłużną gotowością:

– Oj, tak! Ale musicie się odwrócić i pan także, panie Mahlke!

Kiedy Mahlke wytłumaczył im, gdzie mają przykucnąć – mówił, że strumień musi trafiać zawsze w to samo miejsce, inaczej wszystko na nic – wdrapał się na wał i razem z nami odwrócił się w stronę brzegu. Podczas gdy za naszymi plecami rozlegał się pluszczący dwugłos przy akompaniamencie chichotów i szeptów, wpatrywaliśmy się w mrowie czarnych punkcików przed Brösen i w oblodzone molo. Siedemnaście topoli nadbrzeżnej promenady, siedemnastokrotnie pocukrzonych. Złota kula na szczycie pomnika poległych, który sterczał z lasku w Brösen wysokim obeliskiem, słała ku nam przynaglające świetlne sygnały. Wszędzie panowała niedziela.

Kiedy dziewczęta podciągnęły swoje narciarskie spodnie, a myśmy stanęli czubkami butów tuż przy rowku, krąg dymił jeszcze, zwłaszcza w dwóch miejscach, które Mahlke zapobiegliwie zaznaczył toporkiem. Bladożółty mocz wypełniał rowek i z cichym szelestem sączył się dalej. Brzegi rowka nabrały zielonozłotego koloru. Lód zawodził płaczliwie. Gorący odór utrzymywał się długo, bo nie było tu innego zapachu i nic go nie rozwiewało, stał się nawet silniejszy, gdy Mahlke zaczął rąbać toporkiem w ciepłej mazi i wydobył z rynny prawie tyle rozdrobnionego lodu, ile zmieści się w zwykłym wiadrze. Zwłaszcza na zaznaczonych miejscach udało mu się wydrążyć szyby, wedrzeć się w głąb.

Kiedy rozmiękczona masa lodu była już usunięta na bok i zaraz stwardniała na mrozie, zaznaczył dwa nowe miejsca. Teraz dziewczęta musiały się odwrócić, rozpięliśmy spodnie i pomogliśmy Mahlkemu, roztapiając dalsze centymetry pokrywy lodowej i drążąc dwa nowe otwory, które jednak wciąż jeszcze nie były dostatecznie głębokie. On sam nie oddał moczu. Nie zachęcaliśmy go też, baliśmy się nawet, że dziewczęta mogłyby go namawiać.

Kiedy skończyliśmy i zanim jeszcze dziewczęta zdążyły otworzyć usta, Mahlke odprawił nas. Stanąwszy znów na wale, obejrzeliśmy się: ściągał przez brodę i nos swój szal razem z agrafką nie obnażając przy tym szyi. Czerwono-białe, pręgowane wełniane piłeczki czy pomponiki wyjrzały między szalem a kołnierzem płaszcza na świat. Mahlke rąbał już znowu w rowku szepcącym o nas i o dziewczętach, pochylał plecy za ulotnymi, jakby pralnianymi oparami, w których grzebało się słońce.

Podczas drogi powrotnej w stronę Brösen była mowa tylko o nim. Obie kuzynki stawiały na przemian lub jednocześnie pytania, na które nie zawsze mogliśmy odpowiedzieć. Dopiero gdy młodsza chciała się dowiedzieć, dlaczego Mahlke nosi szal tak wysoko pod brodą, jak bandaż na szyi, a starsza też zaczęła coś mówić o szalu, Schilling skorzystał z tej nikłej szansy i opisał jabłko Adama Mahlkego, jakby to było wole. Przełykał przy tym z przesadą ślinę, naśladował żującego Mahlkego, zdjął i schował czapkę narciarską, palcami rozdzielił włosy mniej więcej na środku głowy i osiągnął w końcu, że dziewczęta śmiały się i orzekły, iż Joachim Mahlke jest komiczny i nie ma wszystkich klepek w porządku.

Ale pomimo tego małego zwycięstwa twoim kosztem – ja też dodałem swoje trzy grosze i przedrzeźniałem twój stosunek do Marii Panny – moje kuzynki odjechały tydzień później z powrotem do Berlina i nie udał nam się żaden lepszy numer z nimi, poza zwykłym obmacywaniem się w kinie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: