Janeczka zgodziła się z nim i dokonała stosownych manipulacji. Czas oczekiwania na odpowiedź pani spędzili pracowicie. List do ojca w kwestii breloczków musiał zostać napisany i dostarczony osobie jadącej do Algierii. Czesia należało pilnować. Miedzianko razem ze swoimi podejrzanymi machinacjami niezbyt ich obchodził, ale Fajksata trzeba było koniecznie obejrzeć i na wszelki wypadek zapoznać z nim psa. Metoda czyhania przed domem nie nadawała się do niczego. Wchodziło tam i wychodziło mnóstwo ludzi, nie sposób było odgadnąć, który z nich jest Fajksatem. Nie wiedzieli, jak ów osobnik wygląda, a siedzenie na schodach pod samymi drzwiami niepotrzebnie zwróciłoby uwagę.

– Najlepiej byłoby zwyczajnie zapukać i wejść do niego z czymś – rzekł z zadumie Pawełek. – On może rzadko wychodzi z domu i przez rok się na niego nie trafi. A tak załatwiłoby się od razu.

– Z czym na przykład wejdziesz? – skrytykowała Janeczka. – Zapukasz i zapytasz, czy tu mieszka pan Malinowski?

– Nie, do bani, akurat przypadkiem nie on otworzy drzwi, tylko ktoś inny, jaka żona, albo co. Mówię przecież, że z czymś, co by było do niego. Do pana Fajksata osobiście. Zgubił coś…

– I było podpisane, że to jego, tak?

– Podpisane…! List!

– I skąd weźmiemy ten list? Sam napiszesz?

– Nie, no coś ty! Czekaj, mam pomysł! Zdarza się czasem, że listonosz się pomyli, nie? Wrzuci list do cudzej skrzynki. Temu komuś nie chce się latać po ludziach, albo może akurat wychodzi, bierze taki list i kładzie gdzieś na wierzchu. Na skrzynce, albo wtyka za te różne rzeczy na ścianie. Może to upaść na ziemię. Znalazłem, podniosłem i z grzeczności mu przynoszę po drodze. On mieszka na drugim piętrze, mogę mieszkać na trzecim.

– A jak on zna tych, co tam mieszkają? To po pierwsze…

– Jestem jakiś tam siostrzeniec i przyjechałem do rodziny z Gdańska na dwa dni.

– No dobrze. A po drugie, będziesz czekał na taki omyłkowy list?

– Nie rozśmieszaj mnie – powiedział wzgardliwie Pawełek, wzruszając ramionami. – Znowu mi sztuka, wyjąć list ze skrzynki. Z dwudziestu mogę wyjąć i nikt nic nie zauważy!

– Bardzo dobrze – pochwaliła Janeczka. – W takim razie rozdzielamy się. Jutro zaraz po szkole ja pójdę sprawdzać tę panią, a ty lecisz po list Fajksata. Potem się zastanowimy co dalej, jak już będziesz wiedział, jak on wygląda.

– Jutro akurat on może nie dostać żadnego listu – zastrzegł się Pawełek. – Możliwe, że to potrwa parę dni. Będę sprawdzał codziennie zaraz po szkole.

Wśród tych wszystkich zajęć znaleźli odrobinę czasu na przestudiowanie listy znaczków, dostarczonej przez dziadka. Skonfrontowali ją z katalogiem i wreszcie dokładnie zrozumieli, jak straszliwą stratą było zaginięcie kolekcji pana Franciszka. Przez dłuższą chwilę wzdychali równie ciężko i smutnie jak dziadek.

– Popatrz, takie coś odnaleźć! – zamarzył sobie Pawełek. – Różne mieliśmy zasługi, ale to byłby dopiero sukces, co?

– Ja uważam, że odnajdziemy – zawyrokowała optymistycznie Janeczka.

– E tam. Dziadek szuka tyle lat…

– Ale my szukamy inaczej. Po pierwsze, z psem, a po drugie – no dobrze. Niechby chociaż ćwiartkę tej kolekcji. W ćwiartkę święcie wierzę.

– To byłoby tylko ćwierć sukcesu…

– Lepsze ćwierć, niż nic, nie?

Optymistyczne przeczucia Janeczki jakby zaczęły się sprawdzać. Operacja „Fajksat” powiodła się nadspodziewanie i dała rezultat już po dwóch dniach.

Wbiegając do budynku w alei Wyzwolenia, Pawełek minął wychodzącego listonosza. Ucieszył się i od razu rozkwitł nadzieją. Nie doznał rozczarowania, w skrzynce pana Fajksata znajdował się jakiś list. Pawełek otworzył ją bez najmniejszego trudu jednym ze swoich, od dawna posiadanych wytrychów i wyjął zawiadomienie z banku w małej kopercie. Rozmiar kopertki był wysoce przydatny, pozwalał bowiem uwierzyć, że została upuszczona, małe przedmioty łatwiej się gubi. Dla całkowitego uwiarygodnienia swojej wersji Pawełek położył ją na ziemi i starannie przydepnął. Nie było wprawdzie wielkiego błota, ale ślad przydepnięcia pozostał i nie budził wątpliwości.

Drzwi na drugim piętrze otworzył jakiś pan w średnim wieku z bujną, nastroszoną czupryną, równo uciętą szpakowatą bródką i przyjemnym wyrazem twarzy. Pawełek zawahał się i zalęgło się w nim powątpiewanie, czy istotnie jest to ten osobnik, którego miał obowiązek zobaczyć, wyobraził go sobie bowiem jako indywiduum antypatyczne, ponure i budzące odrazę. Upewnił się, czy ma przed sobą Zenobiego Fajksata i wyjaśnił kwestię znalezionej pod skrzynką listową koperty. Pan ucieszył się, podziękował bardzo mile i grzecznie, wziął list i zamknął drzwi, nie zadając żadnych kłopotliwych pytań. Wątpliwości Pawełka wzrosły, pan wprawdzie odrobinę się garbił, ale do złośliwego, pokracznego potwora było mu daleko. Jak na podłego oszusta, robił stanowczo zbyt dobre wrażenie. Pełen zakłopotania i niepewności Pawełek w przyśpieszonym tempie popędził do domu.

– Dzwoniła! – wykrzyknęła Janeczka, kiedy wpadł do jej pokoju. Pawełek zatrzymał się w rozpędzie.

– I co…?

– I umówiła się z nami od razu dzisiaj. Wieczorem, o siódmej.

– A kolacja…?

– Nie ma sprawy. Matka idzie w gości, a babcię załatwi dziadek. Możemy się spóźnić, ile nam się podoba.

– Czekaj. Jak to? Tak szybko?

– No więc właśnie, ten list szedł dwa dni. Dzisiaj tam była i znalazła wszystko, kartkę w drzwiach i list w skrzynce. Chciała się dowiedzieć, o co chodzi, ale nie powiedziałam ani słowa. A ty jak?

– Dzieci, obiad na stole – powiedziała babcia, zaglądając do pokoju. – Pawełek, umyj ręce. I chodźcie zaraz, bo wystygnie.

– O rany… – mruknął Pawełek z urazą, ale od razu uznał, że dzisiaj nie należy się babci narażać. Powstrzymał zatem komentarz do uwagi o myciu rąk. Nikt im tego nie musi przypominać, po tej Algierii mycie rąk weszło im w nałóg, babcia ma obsesję. Cofnął się, cisnął tornister byle gdzie do swojego pokoju i wszedł do łazienki.

Obiad odbywał się w kuchni, razem z babcią i dziadkiem, bo matka jeszcze nie wróciła z pracy. Omawianie sprawy można było podjąć dopiero po zakończeniu posiłku i Pawełek o mało nie pękł, tłumiąc w sobie wszystkie wrażenia.

– No więc nie ma siły, ten breloczek od ojca jest nam potrzebny więcej niż powietrze – zaczął zaraz za drzwiami. – Kiedy ten list poszedł?

– Wczoraj. Bo co?

– W najlepszym razie dostaniemy go w przyszły czwartek. Trzeba pojechać na lotnisko, bo, nie daj Boże, wyślą pocztą.

– Bo co? – zniecierpliwiła się Janeczka, lokując się przy biurku.

– Bo musimy się dowiedzieć od Zbinia… Znaczy, Zbinio musi się dowiedzieć od Czesia, czy ten Fajksat mieszka sam. Ja wcale nie wiem, czy to on mi te drzwi otworzył.

– Był list…?

Pawełek klapnął na tapczan i oparł plecy o ścianę. Szybko zrelacjonował wydarzenie i wrócił do wątpliwości.

– Wcale nie wyglądał na oszusta. W ogóle wręcz przeciwnie. Ja nie wiem…

– Bardzo stary? – spytała rzeczowo Janeczka.

– Średnio. Chyba trochę starszy od ojca, ale o wiele młodszy od dziadka. Aleja nie wiem, może to nie on. Może nie mieszka sam, tylko z jakimś krewnym, też Fajksatem.

– A imię? Spytałeś, czy to Zenobi?

– No pewnie! Ale może mieć stryja na przykład, albo stryjecznego brata i ten stryjeczny brat też może mieć na imię Zenobi. Mogą mieć takie imię w rodzinie. Żeby chociaż patrzył jakoś spode łba, albo co, żeby coś mamrotał, żeby trzasnął tymi drzwiami, ale nie, skąd, na oko bym powiedział, że całkiem równy gość. W życiu bym go o nic nie podejrzewał!

Janeczka już w połowie tej relacji zaczęła kiwać głową.

– Zgadza się – rzekła zimno. – W takim razie to on, mur beton.

– Zwariowałaś?! – oburzył się Pawełek i zsunął się na brzeg tapczanu. – Dlaczego?

– Wszyscy oszuści zawsze robią dobre wrażenie. Muszą robić. Jak to sobie inaczej wyobrażasz, przecież musi się wydawać wprost przeraźliwie sympatyczny tym wszystkim ludziom, którzy mu sprzedają znaczki. Oni muszą mu wierzyć od pierwszego wejrzenia, bo bez tego nabraliby podejrzeń i polecieli do kogoś innego. Tylko w ten sposób może ich oszukiwać!

Pawełek nie wydawał się w pełni przekonany.

– No, może… No, owszem… Ale do tego stopnia, to chyba przesada… Ja bym jednak napuścił Zbinia na Czesia…

– Ja też – zgodziła się Janeczka. – Trzeba się upewnić na wszelki wypadek, bo na przykład ten stryj też może być i sympatyczny, i podejrzany.

– Znaczy, musimy czekać prawie cały tydzień. Z psem chyba też nie zaczynać?

– Pewnie że nie. On by co prawda zapamiętał nawet dwudziestu Fajksatów, ale nie wiem po co mu utrudniać. Z tym, że nie tydzień.

– Co nie tydzień?

– Nie musimy czekać. Mam breloczek.

– Nie mów…! Jaki? Pokaż!

Z wielkim triumfem Janeczka wyciągnęła z szuflady zupełną niezwykłość. Na kółeczku od kluczy wisiała dziwacznie powyginana tancerka o czterech rękach, powiewająca szalem, wykonana z czegoś kremowego, zapewne z kości słoniowej. Była trochę pokraczna, ale fascynująca. Pawełek szybko odtworzył w pamięci oglądane u Zbinia breloczki. Takiego czegoś on nie ma – zawyrokował.

– Indyjskie – poinformowała Janeczka. – Dostałam od Marty. Zamieniłam się z nią na dwie muszle. Muszel mamy dużo, więc mi nie szkoda.

– Ejże! – ożywił się Pawełek. – Możemy jeszcze dorobić breloczek z muszli. Jakieś muszle on tam ma, ale całkiem inne niż nasze. Dwa breloczki, to już coś!

– Bardzo dobry pomysł, nie wiem, dlaczego nie wymyśliłeś tego wcześniej. Wybierzemy od razu, wujek Andrzej nam przewierci.

– A resztę już ja sam potrafię załatwić. Tylko jakieś kółko potrzebne, ale to się znajdzie na strychu. Trzeba złapać wujka Andrzeja, jak tylko wróci do domu…

– Przypominam ci, że musimy także odrobić lekcje – zauważyła Janeczka z naciskiem. – Na wszelki wypadek, żeby w razie czego nie było gadania…

O wpół do siódmej mieli załatwione już wszystko i punktualnie o siódmej znaleźli się przed drzwiami mieszkania ciotki lekkomyślnej pani, której nazwiska ciągle nie znali. List od Fajksata i mały ametyst zabrali ze sobą.

Pani otworzyła im drzwi natychmiast. Wyglądała jakoś dziwnie, była równocześnie zdenerwowana i zdumiona, rozśmieszona i zirytowana, wyraźnie wyprowadzona z równowagi.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: