Rozdział 14
Czwartek, godzina 12.00, 21 marca 1996 roku
– Cześć, jak samopoczucie? – przywitał kolegę Chet, kiedy Jack wszedł do ich wspólnego pokoju i rzucił na biurko kilka teczek.
– Nie mogłoby być lepsze – odpowiedział Jack.
Czwartek był dla Cheta dniem papierkowym. Nie schodził do sali autopsyjnej, lecz siedział przy biurku i wypełniał zaległą dokumentację. Właściwie lekarze patolodzy wykonywali autopsje tylko przez trzy dni w tygodniu. Pozostałe dni wykorzystywali na opracowanie pełnej dokumentacji zbadanych przypadków. Zawsze było mnóstwo dokumentów z wydziału dochodzeniowego, z laboratorium, ze szpitali i od lekarzy rodzinnych, w końcu z policji. Do tego lekarze musieli przeglądać preparaty mikroskopowe przygotowywane do każdego przypadku przez laboratorium histologiczne.
Jack usiadł i odepchnął na bok część papierów od dawna zalegających biurko, żeby zrobić nieco miejsca do pracy.
– Dobrze się czułeś rano? – zapytał Chet.
– Troszkę mnie trzęsło – przyznał Jack. Wydobył aparat telefoniczny spod sterty raportów laboratoryjnych i otworzył pierwszą z przyniesionych przed chwilą teczek. Zaczął przeglądać jej zawartość. – A ty?
– Świetnie. No aleja przywykłem do odrobiny wina i czegoś tam jeszcze. A poza tym wspomnienie tych kurczaczków pomaga, szczególnie Colleen. Wieczór jest aktualny, co?
– Chciałem o tym porozmawiać.
– Obiecałeś – przypomniał Chet.
– Właściwie to nie obiecałem – uznał Jack.
– No co ty – prosząco zaczął Chet. – Nie załamuj mnie. Będą czekały na nas. Mogą sobie pójść, jak pokażę się sam.
Jack wnikliwie przyjrzał się koledze zza biurka.
– Nie rób mi tego. Proszę! – nalegał Chet.
– Niech tam, w porządku – zgodził się niechętnie Jack. – Tylko ten raz. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, do czego mnie potrzebujesz. Sam doskonale dajesz sobie radę.
– Dzięki, chłopie. Jestem twoim dłużnikiem.
Jack znalazł kartę identyfikacyjną z numerami telefonów do Maurice'a Harda, męża Susanne. Były dwa, do biura i domowy. Zadzwonił do domu.
– Do kogo dzwonisz?
– Jesteś wścibskim sukinsynem – zażartował Jack.
– Muszę cię kontrolować, żebyś przypadkiem sam się nie wyrzucił z roboty.
– Dzwonię do męża kolejnej ofiary naszej dziwnej infekcji. Właśnie wykonałem badania i jestem w kropce. Z klinicznego punktu widzenia wygląda na dżumę, ale nie wierzę, że to dżuma.
Słuchawkę podniosła gosposia. Poproszona o przywołanie pana Harda, poinformowała, że Hard jest w pracy. Jack zadzwonił pod drugi numer. Tym razem odebrała sekretarka. Wyjaśnił, kim jest, i połączyła go.
– Jestem zaskoczony – powiedział do Cheta, zasłaniając dłonią słuchawkę. – Facetowi dopiero co zmarła żona, a on siedzi w biurze. To jest możliwe tylko w Ameryce!
Maurice Hard w końcu się zgłosił. Głos miał napięty. Bez wątpienia ten człowiek znajdował się w głębokim stresie. Jack uważał, że mógłby powiedzieć coś o swych uczuciach, o tym, jak mu przykro, czy coś podobnego, lecz coś go powstrzymało. Zamiast tego jeszcze raz się przedstawił, wyjaśnił, kim jest i po co dzwoni.
– Czy nie powinienem przedtem porozumieć się ze swoim prawnikiem? – zapytał Maurice.
– Prawnikiem? A dlaczego z prawnikiem?
– Rodzina mojej żony snuje dziwaczne przypuszczenia. Uważają, że miałem coś wspólnego ze śmiercią żony. Są szaleni. Bogaci, ale kompletnie szaleni. Mieliśmy z Susanne lepsze i gorsze dni, ale nigdy nie skrzywdzilibyśmy się nawzajem w żaden sposób.
– Czy nie wiedzą, że pańska żona zmarła na śmiertelną chorobę, którą się zaraziła w szpitalu? – zapytał zaskoczony przebiegiem rozmowy Jack.
– Starałem się im to wyjaśnić.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Nie do mnie należy udzielanie panu rady w sprawie prawnego zabezpieczenia.
– A niech tam, niech pan zadaje te swoje pytania – zgodził się Maurice Hard. – Nie wydaje mi się, żeby to miało sprawiać jakąś różnicę. Ale proszę pozwolić, że ja pierwszy o coś pana zapytam. Czy to była dżuma?
– To jeszcze nie jest przesądzone. Obiecuję, że jak tylko się upewnimy, przedzwonię do pana.
– Byłbym bardzo zobowiązany. No więc, co chciałby pan wiedzieć?
– Wiem, że ma pan psa. Czy jest zdrowy?
– Jak na siedemnastoletniego psa to jest zdrowy.
– Proponowałbym panu, aby zabrał go pan do weterynarza i kazał zbadać, wyjaśniając, że pańska żona zmarła na bardzo groźną chorobę zakaźną. Chciałbym mieć pewność, że cokolwiek to jest, pies nie jest nosicielem.
– A mogłoby tak być? – zapytał zaniepokojony Maurice.
– Możliwość jest niewielka, ale istnieje – odpowiedział Jack.
– Dlaczego nie powiedzieli mi o tym w szpitalu? – zapytał Maurice Hard.
– Na to nie umiem panu odpowiedzieć. Jednak przypuszczam, że wspomnieli, iż powinien pan brać antybiotyki?
– Tak, już zacząłem. Ale ta sprawa z psem wytrąciła mnie z równowagi. Powinni powiedzieć.
– Jest jeszcze sprawa podróżowania – powiedział Jack. – Jak zostałem poinformowany, pańska żona nie odbywała ostatnio żadnych podróży, prawda?
– Owszem – przytaknął Maurice. – Źle się czuła w ciąży, głównie z powodu chorego kręgosłupa. Nie wyjeżdżaliśmy nigdzie z wyjątkiem wycieczki do naszego domku w Connecticut.
– Kiedy byliście tam państwo ostatni raz?
– Jakieś półtora tygodnia temu. Lubiła tam przebywać.
– To wiejska posiadłość?
– Siedemdziesiąt akrów pól i las – wyjaśnił z dumą Maurice. – Piękny zakątek. Mamy nawet własny staw.
– Czy pańska żona wychodziła na spacery do lasu?
– Codziennie. To była jej największa przyjemność. Uwielbiała karmić sarny i króliki.
– Czy dużo tam królików?
– Wie pan, jak to jest z królikami. Za każdym razem, kiedy zjawialiśmy się na wsi, było ich więcej. Prawdę powiedziawszy, to prawdziwe utrapienie. Wiosną i latem zżerają wszystkie kwiaty.
– Czy macie jakieś kłopoty ze szczurami?
– O niczym takim nie wiem. Sądzi pan, że to wszystko może być ważne?
– Nie wiemy – przyznał Jack. – Co może pan powiedzieć o swoim gościu z Indii?
– O panu Svinashanie? To mój wspólnik w interesach. Przyjechał z Bombaju. Mieszkał u nas mniej więcej przez tydzień.
– Hmmm – zamyślił się Jack. Przypomniała mu się epidemia dżumy w Bombaju z 1994 roku. – I o ile panu wiadomo, jest zdrowy i ma się dobrze?
– O ile wiem, tak.
– Może zadzwoniłby pan do niego – zasugerował Jack. – Jeżeli okaże się, że jest chory, proszę mnie powiadomić.
– Oczywiście – zapewnił Maurice. – Nie sądzi chyba pan, że mógłby być w to wmieszany. Odwiedził nas trzy tygodnie temu.
– Ta informacja uszła mojej uwagi. Czy żona lub pan znaliście Donalda Nodelmana?
– A kto to jest?
– Pierwsza ofiara epidemii. Był pacjentem w Manhattan General. Ciekawi mnie, czy pańska żona mogła go odwiedzić w szpitalu. Leżał na tym samym piętrze.
– Na oddziale położniczym? – zapytał zaskoczony Maurice.
– Nie, na wewnętrznym. Leżał z powodu cukrzycy.
– Gdzie mieszkał?
– W Bronx.
– Wątpię – odparł Maurice. – Nie znamy nikogo z tej dzielnicy.
– Jeszcze jedno pytanie. Czy pańska żona odwiedzała szpital w tygodniu poprzedzającym poród?
– Nienawidziła szpitali – oświadczył Hard. – Szczęśliwie udało mi się ją tam zawieźć, gdy zaczęła rodzić.
Jack podziękował Maurice'owi Hardowi i odłożył słuchawkę.
– A teraz do kogo? – zapytał Chet, widząc Jacka wystukującego kolejny numer.
– Do męża pierwszej kobiety, którą dzisiaj badałem. Przynajmniej w tym wypadku mamy pewność, że to była dżuma.
– Dlaczego nie zostawisz tych telefonów asystentom z dochodzeniówki?
– Bo nie potrafię im powiedzieć, o co mają pytać. Nie wiem, czego szukam. Działam po omacku. Mam przeczucie, że przeoczyliśmy jakąś drobną informację. Poza tym jestem zwyczajnie ciekawy. Im bardziej myślę o przypadku dżumy w marcu w Nowym Jorku, tym bardziej zdaje mi się niemożliwy.
Pan Harry Mueller w niczym nie przypominał Maurice'a Harda. Strata kompletnie go załamała i pomimo deklarowanej gotowości do współpracy ledwo można było coś z niego wydusić. Nie chcąc go dodatkowo zasmucać, Jack postanowił szybko zakończyć rozmowę. Po uzyskaniu potwierdzenia, że w grę nie wchodzą domowe zwierzęta, podróże i goście z zagranicy, zapytał, podobnie jak Maurice'a Harda, o znajomość z Donaldem Nodelmanem.
– Jestem pewny, że moja żona nie znała tego osobnika -odparł Harry. – I w ogóle rzadko spotykała pacjentów, szczególnie chorych.
– Czy pańska żona od dawna pracowała w centrali zaopatrzenia szpitala?
– Od dwudziestu jeden lat.
– Czy kiedykolwiek zachorowała na chorobę, którą mogła się zarazić w szpitalu? A może podejrzewała, że zaraziła się czymś w pracy?
– Może wtedy, kiedy jedna z jej koleżanek przeziębiła się. Ale nic ponadto.
– Dziękuję, panie Mueller. Był pan wielce pomocny.
– Katherine życzyłaby sobie, żebym panu pomógł. Była dobrym człowiekiem.
Jack odłożył słuchawkę, ale nadal bębnił po niej palcami. Był wyraźnie poruszony.
– Nikt, łącznie ze mną, nie ma zielonego pojęcia, co się tu dzieje – powiedział.
– Prawda – zgodził się Chet. – Ale to nie twoje zmartwienie. Kawaleria już przybyła. Słyszałem, że był u nas rano na wizytacji miejski epidemiolog.
– Rzeczywiście, był tu – potwierdził Jack. – Zwykła desperacja. Ten mały palant nie ma mglistego pojęcia, co się dzieje. Gdyby nie przysłali kogoś z Centrum Kontroli Chorób z Atlanty, nic by się nie wydarzyło. W końcu ktoś tropi szczury i szuka siedliska choroby.
Nagle Jack zerwał się z krzesła i wziął kurtkę.
– Oho – odezwał się Chet. – Dlaczego wyczuwam kłopoty? Dokąd się wybierasz?
– Wracam do Manhattan General – oznajmił Jack. – Mój siódmy zmysł podpowiada mi, że brakująca informacja znajduje się tam i, na Boga, znajdę ją.
– A co z Binghamem? – zapytał wystraszony Chet.
– Kryj mnie. Jeśli spóźnię się na odprawę, powiedz… – Jack zastanowił się nad odpowiednim usprawiedliwieniem, lecz nic nie przyszło mu do głowy. – No, wymyśl coś – powiedział w końcu. – Nie zabawię długo. Będę przed nasiadówką. Jeżeli będą telefony, to powiedz, że jestem w kibelku.