Późnym wieczorem natrafiono na taksówkarza, który stał na postoju przed dworcem Centralnym jako pierwszy i widział facetkę w zielonym ortalionie. W dzikim pośpiechu dopadła autobusu i o mało jej drzwi nie przytrzasnęły. W ręku trzymała wielką torbę na zakupy, dopasowaną kolorystycznie, a wyleciała z dworca. Spojrzał na nią wyłącznie przez ten jej galop, bo akurat panował spokój i nikt inny biegiem nie latał, a w ogóle nudziło mu się, więc patrzył dalej. Autobus, nie przysięgnie, ale chyba miał numer 175.
– Nie odleciała chyba do Argentyny? – mruknął kąśliwie kapitan. – Na lotnisko to jedzie.
– Bez torebki? – zaprotestował niepewnie Werbel.
– Jeszcze dwie zostały – przypomniał podporucznik Jarzębski. – Te Chmielewskie…
Ostrzegłam tę wariatkę, żeby się nie wdawała w romans z Mikołajem, to nie, musiała się narwać. Znałam go, starsza od niej byłam, może i głupsza, ale o te jedenaście lat bardziej doświadczona. Okropnym zbiegiem okoliczności poznali się przeze mnie i czułam się odpowiedzialna za cały dalszy ciąg. Wyłącznie z lej przyczyny zdecydowałam się teraz wplątać w przedziwną imprezę, której sens w najmniejszym stopniu nie był mi znany.
Nie miałam żadnych wątpliwości, że idiotyczna zielona torba, ciężka jak piorun, ma jakiś związek z Mikołajem. Nikt inny nie dostarczał obciążeń równie kłopotliwych i nikt nie potrafił wywrzeć równie silnej presji moralnej. Zasadniczy wpływ na sytuację miało pozostawienie portfela u Marii, a zależało mi na dostarczeniu Kajtusiowi jego grafik i gotowa byłam wmieszać się we wszystko, byle tylko dotrzymać obietnicy. Mógł mieć w tym udział zarówno Mikołaj, jak i stado szatanów, przy czym w głębi ducha byłam zdania, że Mikołajowi stado szatanów do pięt nie dorasta.
Nie zabierałam jej samochodu z parkingu. Razem z innymi dokumentami u Marii leżało także moje prawo jazdy, a znajomość życia kazała mi wstrzymać się przed kuszeniem losu. Do Racławickiej dojechałam autobusem, na Centralny taksówką, znalazłam golfa, otworzyłam, wepchnęłam torbę pod przednie fotele i tą samą taksówką wróciłam do domu.
Zamierzałam zadzwonić późnym wieczorem, ale Alicja mnie ubiegła. Rozpoznałam ją w telefonie od razu.
– Cześć! – ucieszyłam się. – No i jak? Jest tam u ciebie moja synowa?
– Zamknij gębę i słuchaj! – powiedziała Alicja stanowczo. – W coś ty się wrąbała?
– Nie mam pojęcia – odparłam, zaskoczona. – A co się stało?
– Twojej synowej nie ma…
– Jezus Mario, jak to?! Nie przyleciała?!
– Mówię, zamknij gębę i słuchaj. Przyleciała. Kajtek po nią wyjechał na Kastrup, to znaczy wyjechał po ciebie. Wyszła, wziął od niej walizki i ktoś usiłował mu je wyrwać. Udawał taksówkarza. To, co ci mówię, to już są nasze wnioski po przemyśleniu sprawy. Kajtek nie chciał jechać taksówką, więc się postawił, przeciwników było dwóch, ale on jest po karate, walizki zostały wypuszczone z rąk, twoja synowa je złapała i uciekła. Nie wiemy dokąd, bo do tej pory jej nie ma, walizki natomiast zjawiły się same pod moimi drzwiami.
Udało mi się wrzasnąć zapytanie, kiedy.
– Nie wiem – zniecierpliwiła się Alicja, – Nie siedzę pode drzwiami bez przerwy. Jak Kajtek przyjechał, już stały, a przyjechał przed kwadransem. Czekał tam długo na lotnisku i szukał jej, w końcu pomyślał, że przyjechała bez niego, więc też wrócił. Co to ma znaczyć i gdzie ona jest? I dlaczego to jest ona, a nie ty?
Słuchając, usiłowałam myśleć twórczo.
– Nie było jakiegoś samolotu z powrotem jeszcze dzisiaj wieczorem?
– Był. Już odleciał.
– Mogła na niego zdążyć?
– W żaden sposób, chyba że walizki przyjechały same.
– A jak zawartość? W porządku? Rozpakowaliście je?
– Kajtka obrazki w każdym razie są wszystkie. Oprócz tego twoje rzeczy, kosmetyki, trochę szmat i dwie książki. Powinno być coś więcej?
– Nie, zgadza się. Wódkę i papierosy miałam kupić na lotnisku, ale ona nie zdążyła. Nic z tego nie rozumiem i przylecę pojutrze.
– Zdawało mi się, że miałaś przylecieć dzisiaj?
– Toteż przyleciałam, nie? Kiedy wystawa?
– Jutro o piątej otwarcie, od rana będziemy wieszać. Większość już wisi. Może ja mam halucynacje, ale wydaje mi się, że rozmawiam z tobą przez telefon i że jesteś w Warszawie?
– No i co to ma do rzeczy’! – zdenerwowałam się. – Jak przylecę, to ci wyjaśnię, a gdyby ona się znalazła, zadzwońcie o każdej porze!
Alicja warczała w telefon, najwyraźniej w świecie rozwścieczona tą zamianą mnie na moją synową, może przez to, że jej nie było. Nic już na to nie mogłam poradzić. Zaniepokoiłam się.
Nazajutrz o poranku mojej synowej ciągle nie było i zaczęłam się niepokoić bardzo porządnie. Brak pieniędzy i dokumentów unieruchomił mnie w domu. Telefonicznie załatwiłam co się dało i dowiedziałam się, że owszem, bilet do Kopenhagi dostanę nawet w ostatniej chwili, samoloty latają nie zatłoczone. Maria przewidywała powrót wieczorem, nie miała w domu telefonu, porozumieć się z nią musiałabym osobiście. Nawet gdyby miało to nastąpić dopiero następnego dnia, po jej przyjściu do pracy, też jeszcze zdążyłabym odlecieć pięć razy. Sobą zdenerwowana byłam zatem zaledwie połowicznie, moją synową znacznie bardziej. W coś się wrąbała i przysięgłabym, że to coś miało związek z Mikołajem! Niedobrze…
Zajęta byłam odgadywaniem, co się mogło stać, kiedy około siódmej wieczorem zabrzęczał gong u drzwi. Stał za nimi obcy facet, miody, przystojny, sympatyczny i wyraźnie zatroskany. Przestawił się od razu. Podporucznik Andrzej Werbel.
Moje uczucia do władzy wykonawczej trwały, bez względu na zmianę jej nazwy, chwila na kontakty jednakże, z mojego punktu widzenia, została wybrana nic najlepiej. Tknęły mnie złe przeczucia. Zaprosiłam go do wnętrza i czekałam, co będzie.
– Można pani zadać kilka pytań? – spytał uprzejmie.
– A proszę bardzo – zgodziłam się. – Nawet kilkadziesiąt.
– Zatem po pierwsze: czy wie pani, do kogo należy ta torebka?
Zaprezentował mi dużą, damską torbę z beżowej skóry, na długim pasku, trochę zniszczoną i traktowaną po macoszemu. Pasek był rozpruty i ledwo się trzymał, chociaż łatwo go było zeszyć, a zamek błyskawiczny zaklinował się, w podszewce. Przeczucia tknęły mnie silniej. Przyjrzałam się, poszłam po swoją i pokazałam mu. Była prawie identyczna i w podobnym stanic, tyle że pasek dopiero zaczynał się nadrywać, a zamek działał.
– Powiedziałabym, że moja, gdyby nie to, że swoją, jak pan widzi, mani w domu. Dwóch jednakowych nie posiadałam nigdy. Znam właścicielkę?
– To ja właśnie panią o to pytam… Przeczucia we mnie płonęły już żywym ogniem. Z miejsca zdecydowałam się zełgać.
– To na nic. Pojęcia nie niani, czyje to może być, chyba że drogą dedukcji… I eliminacji. Odpadają wszystkie, które ubierają się w granatowe, czerwone i w ogóle jaskrawo. W pewnym stopniu abnegatka, odpadają porządne i rzetelnie zadbane… Co w niej było?
Bez słowa wyjął i wręczył mi długą listę, sporządzoną na ksero. Przeczytałam. Doznałam okropnego wrażenia, że istnieję w dwóch osobach, ta druga ja była właścicielką przyniesionej torby. Spojrzałam na własną, pogrzebałam w środku, wyciągnęłam foliową torebkę z małymi paczuszkami nasion, butelkę wody utlenionej, dwa pectosole i cały plik korespondencji, której nic zdążyłam przeczytać. Odłożyłam to na stół.
I w tym momencie szarpnęło mną przerażenie. Takie szczegóły garderoby pokazują wtedy, kiedy znajdą niezidentyfikowane zwłoki… Na litość boską…!!!
Udusiłam te uczucia na śmierć.
– Gdyby nic to, że nie mogę to być ja, powiedziałabym, że to ja – zawiadomiłam go niepewnie, zarazem symulując spokój i niewinne zainteresowanie. – Ubieram się w beżowe, nie jestem specjalnie porządna i noszę przy sobie różne dziwne rzeczy.
Nabrał widocznie obaw, że skoro to nie jestem ja, może w ogóle mnie nic ma, bo poprosił o dowód osobisty. A skąd ja mu miałam wziąć dowód osobisty, leżał u Marii, w tym pozostawionym portfelu. Nie był uparty, nie czepiał się, grzecznie spytał, czy posiadam jakikolwiek dokument z fotografią. Po namyśle wyciągnęłam pudełko ze starymi papierami i znalazłam legitymację związkową sprzed dwudziestu lat. Popatrzył, porównał mnie ze zdjęciem i westchnął.