– Nic się pani nie zmieniła – zakomunikował tonem bez wyrazu.
Na tym zdjęciu nie dość, że byłam o 25 lat młodsza, to jeszcze w ogóle niepodobna do siebie. W panice pomyślałam, że chyba chce ode mnie czegoś potężnego. Albo ma zaćmienie umysłu i niedowidzi.
– Tak – zgodziłam się życzliwie. – Ja z wiekiem młodnieję. Rozumiem, że ma pan do mnie jakiś potwornie skomplikowany interes? Ta torebka to tylko pretekst?
– Nie. To bardzo ważny dowód rzeczowy. Przy okazji, żeby nie zapomnieć, muszę wziąć pani odciski palców…
Nie miałam obiekcji. Odwaliliśmy operację, umyłam ręce i wróciłam do pokoju.
– No? – powiedziałam zachęcająco, chociaż dławiło mnie trochę cały czas.
– Z torebką, widzę, do ładu nie dojdziemy – rzekł smętnie. – Wobec tego drugie pytanie: czy zna pani Mikołaja Torowskiego?
No i proszę, byłam pewna…! Wzdrygnięcie w środku chyba udało mi się ukryć.
– Znam.
– Może pani o nim coś powiedzieć? Skąd go pani zna, co to za rodzaj znajomości, co to za człowiek i w ogóle wszystko!
– W ogóle nic – powiedziałam zimnym głosem. – Mikołaj Torowski jest osobnikiem tego rodzaju, że słowa o nim nie powiem, dopóki nic dowiem się, po co. Mam do niego tyle niechęci, że zbyt łatwo mogłabym mu zaszkodzić, szkalując go i rzucając rozmaite kalumnie. A on by mi się odwdzięczył, więc nic chciałabym popaść w przesadę.
– Może pani powiedzieć wszystko, co pani zechce. W niczym i nijak już mu pani nie zaszkodzi.
Zrozumiałam, chociaż trudno mi było uwierzyć. Trochę mną miotnęło.
– Matko boska, jak to…? Nie żyje…?!
Podporucznik milczał i patrzył na mnie wzrokiem, w którym widniało wyłącznie grzeczne zainteresowanie i nic więcej. Mój zastopowany uprzednio rozmaitymi kłopotami umysł energicznie pozbył się balastu i wystartował z odrzutem. Jeżeli Mikołaj nie żyje… Na litość boską…! Moja synowa…!!!
– Rozumiem – przyznałam się po chwili, nie kryjąc już tak starannie wewnętrznych doznań, bo miałam prawo być nieco wstrząśnięta. – Został zamordowany, jak sądzę…? Gdyby zginął własną śmiercią, pan by mnie tu nie wypytywał. Kiedy? Nie powie pan?
– Później.
– Też rozumiem. Rany boskie…! Jednak pomyślało mi się za dużo na raz i musiałam to uporządkować. Porucznik wyraźnie nabrał nadziei.
– Wie pani coś na ten temat? Podejrzewa pani kogoś? Akurat mu powiem, rozpędziłam się…
– Ze sto osób – mruknęłam, wciąż zajęta kłębowiskiem w zwojach mózgowych. – Narażał się, komu popadło, zdaje się, że od ćwierćwiecza co najmniej. Poza tym nie wiem, jaką babę ostatnio porzucił i jaki ona miała charakter… To jej torebka?
W tym momencie upewniłam się ostatecznie i zamilkłam. Przypomniałam sobie, że moja synowa, jadąca tym autobusem z torbą Mikołaja, nie miała przy sobie własnej torebki. Nic, puste ręce i tylko to zielone, foliowe torbisko. Paszport wyjęła z kieszeni…
– Nie – odpowiedziałam stanowczo sama sobie, zanim podporucznik zdążył się odezwać. – Kobieta przynależna do Mikołaja nie chodziłaby z ponadrywanym przedmiotem. On był pedant, nie popuściłby, mowy nie ma. Zaraz. Skoro nie żyje, powiem wszystko. Co pan chce wiedzieć?
Podporucznik chciał wiedzieć więcej niż wszystko. Przyznałam się, że znałam Mikołaja niegdyś, przed dwudziestu laty, byłam wówczas młoda, podobał mi się, ale popełnił błąd, odkrył przede mną różne cechy swojego charakteru i upodobanie mi przeszło. Informacja zawierała świętą prawdą. W dość krótkim okresie ściślejszych stosunków zorientowałam się, co on robi i co udaje, w encyklopedii zaś sprawdziłam, iż skłonność do pieniactwa sądowego, jaką uporczywie wykazywał, jest jednym z objawów paranoi. Obłąkanych boję się panicznie. Twierdził wprawdzie, że drogą manipulacji sądowych dochodzi do jakichś rezultatów, ale ani jednego rezultatu nie ujrzałam nigdy na oczy, więc musiał to być tylko pretekst. Dawał upust namiętności i próbował ją jakoś uzasadnić.
Podporucznik spytał o jego znajomości z kobietami. Tu też mogłam powiedzieć prawdę. Baby na niego na ogół leciały, on zaś udawał zachwyt aż do chwili, kiedy jedna z drugą głupia wpadła w wielkie uczucia. Wówczas wykorzystywał je bezwstydnie do celów mniej uczuciowych, a więcej praktycznych, bo, jak sam twierdził, musiał z nich coś mieć. Jedna stała dla niego w ogonkach, druga latała po mieście i szukała upragnionego towaru, trzecia zbierała wiadomości po ludziach, czwarta żebrała, żeby się pozwolił zawieźć do Pragi czeskiej, piąta patrzyła z tępym uwielbieniem i siała na działce nie pryskany koperek…
Podporucznik mi przerwał.
– Naprawdę było ich aż tyle?
– A, nie – zreflektowałam się. – Nie wiem. Nie liczyłam. Uprzedzałam, że mogę przesadzić! Ale tak mi trochę wychodziło w tych dawniejszych czasach, a jak ostatnio, nie mam pojęcia.
– Nazwiska pani nie zna żadnego?
– Jakiego nazwiska?
– Nazwiska którejś wielbicielki?
– Nie. Wiem, że bardzo dawno temu jedna miała na imię Kazia, ale nie pamiętam, która to była i od czego. Nie dopytywałam się, a pan Torowski do zwierzeń w tej dziedzinie wyrywny nie był. Przykro mi, aktualnej wiedzy o nim wcale nie posiadam.
– W takim razie trzecie pytanie: ile pani ma synowych?
– Trzy zwyczajne i jedną kościelną – odparłam bez namysłu, chociaż ostro mi zadźwięczał sygnał alarmowy.
– Proszę…? Westchnęłam ciężko.
– To mój ojciec wymyślił. Już po moim rozwodzie. Spytał kiedyś, czy kościelny dziś przyjdzie, rodzina spojrzała baranim wzrokiem, na co ojciec wyjaśnił, że jego córka brała dwa śluby, cywilny i kościelny. Cywilnie się rozwiodła, ale to kościelne zostało, więc on ma teraz kościelnego zięcia. Mój średni syn też brał dwa śluby i też się cywilnie rozwiódł, jego kościelna żona natomiast przylgnęła nam do rodziny. Bardzo wszystkim przypadła do serca, więc jej drugiego męża uważam za coś w rodzaju zięcia.
– Czy ona nie mieszka przypadkiem na Znanieckiego?
– Mieszka, owszem.
– Rozumiem. Chciałbym zobaczyć te pani wszystkie synowe. Gdzie je mogę znaleźć?
Pomyślałam, może nawet z odrobiną współczucia, że do tej pory to było nic, dopiero w obliczu takich życzeń zacznie mieć kłopoty.
– W różnych miejscach – powiedziałam życzliwie. – Jedna jest w Kanadzie, jedna w Afryce, jedna w Warszawie, a jedna pojęcia nie mam, gdzie.
– I która jest kościelna? Ta warszawska?
Przyświadczyłam. Podporucznik milczał przez chwilę, widocznie próbował uporządkować sobie jakoś mój stan rodzinny. Zastanowiłam się, czy nie lepiej byłoby mu w tym pomóc, dojdzie przecież, że mój najmłodszy syn nigdy w życiu nie był żonaty… Nie, zostałam ogłuszona śmiercią Mikołaja, mam prawo być wstrząśnięta, zapaść na chwilową amnezję i wyjaśniać niedokładnie. Im później mu się uda, tym lepiej…
– I oprócz tej jednej, żadnej innej pani synowej nie było wczoraj w Warszawie? – spytał nagle.
Okropność. Czy oni muszą zadawać takie kłopotliwe pytania i co ja mu powinnam odpowiedzieć? Łgać należałoby konsekwentnie… Kiedy, do tysiąca piorunów, tego Mikołaja zabito, jeśli wczoraj, nie mam alibi, zdaje się, że tak samo, jak ta idiotka… No, moich odcisków palców u niego nie znajdą, to pewne, ale na torbie owszem, bardzo łatwo im przyjdzie trafić na tego jej golfa, cholera, zabrać samochód z parkingu i ukryć byle gdzie… Jednak zełgam, trudno, mam prawo do sklerozy i wczorajszy dzień w ogóle umknął mi z pamięci…
Już otworzyłam usta, ale uratował mnie telefon. Podniosłam słuchawkę. Ktoś uprzejmie spytał, czy nie znajduje się u mnie przypadkiem podporucznik Werbel. Idiotyczne urządzenie, zawsze łączy, jak nie potrzeba.
– Do pana…
Wziął słuchawkę, słuchał przez chwilę, coś mruknął, oddał mi ją i popatrzył w okno.
– Czy jedna pani synowa nie odleciała wczoraj samolotem do Kopenhagi? – spytał z westchnieniem.
Telefon znów zadzwonił. Podniosłam słuchawkę. Jezus Mario, moja synowa…!
– Słuchaj, nastąpiły komplikacje… – zaczęła.
– Nie – przerwałam jej od razu z największą niechęcią, na jaką mogłam się zdobyć. – Nie znam pani Maciaszek. Pomyłka.