Popatrzyłam tępo na podporucznika. Powtórzył pytanie.
– Nie wiem – powiedziałam, czując zdecydowane Osłabienie władz umysłowych. – Możliwe. Mówię przecież, że nie mam pojęcia, gdzie ona jest.
– I która to była? Zwyczajna?
Telefon znów zadzwonił. Przypomniałam sobie, że stresy skracają życie. Podniosłam słuchawkę.
– Pani Chmielewska? – spytał męski głos, w którym było coś znajomego.
– Tak.
– To czego się wygłupiasz? Co się tam stało?
– Wykluczone – powiedziałam stanowczo. – W każdym razie nie teraz.
– Ktoś tam jest u ciebie?
– Oczywiście. Jestem w trakcie. Żadnych zaproszeń nie przyjmuję, bardzo mi przykro.
– Mór i powietrze – powiedział z tamtej strony Paweł, którego nie słyszałam od wieków i właśnie w tym momencie rozpoznałam. Rozłączył się.
– Wzajemnie, dziękuję bardzo -powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Z wyrazu twarzy podporucznika wywnioskowałam, że nikomu nie wpadło do głowy wziąć mój telefon na podsłuch. Spostrzeżenie dodało mi ducha.
– Pan o coś pytał?
– Tak. Pytałem, która pani synowa mogła wczoraj odlecieć do Kopenhagi. Zwyczajna?
– Jeśli już, to zwyczajna, tyle że rozwiedziona. Po moim najstarszym synu. Brali tylko ślub cywilny, więc nic kościelnego nie zostało.
– I ona nosi pani nazwisko?
– Wszystkie moje synowe noszą moje nazwisko. Z wyjątkiem tej, która wyszła za mąż drugi raz.
– Zna pani jej adres?
– Jak to, pan też przecież zna? – zdziwiłam się. – Na Znanieckiego…
– Nie, tej, która odleciała.
Już mu powiem, akurat, rozpędziłam się potwornie…
– Nie. Ona się ciągle przeprowadza, a ja ją rzadko widuję. Nie wiem, gdzie teraz mieszka.
– A gdzie mieszkała ostatnio?
– Gdzieś na Filtrowej, ale nie pamiętam dokładnie i nie umiałabym trafić.
– W takim razie ostatnie pytanie: co pani robiła wczoraj pomiędzy piętnastą a dziewiętnastą?
Tym mnie dobił ostatecznie i wyraźnie poczułam, jak ogarnia mnie upiorne gorąco. Co robiłam wczoraj, zamierzałam ukryć z największą starannością, bo wylazłaby z tego ta cała omijana reszta. Jeśli Mikołaj zginął w tych godzinach, alibi nie miałam wcale, a za to pewne było, że nie popuszczą i sprawdzą każdą minutę. Do podróży w kierunku lotniska zdecydowana byłam nie przyznawać się za skarby świata, chociaż mogła mnie może uniewinnić. Bez podróży mogłam go rąbnąć, jak nic…
– O piętnastej znajdowałam się u mojej przyjaciółki – rzekłam stanowczo i z rozgoryczeniem. – O szesnastej wracałam od niej do domu, taksówką, więc trwało to dość krótko. Pod domem stwierdziłam, że zostawiłam u niej portfel ze wszystkim, co posiadam i załatwiło mnie to na perłowo. To znaczy… Czy pan to nagrywa?
– Ze wstydem przyznaję, że nie.
– A, to się przyznam. W cztery oczy. Oficjalnie się wyprę. Pojechałam znów do niej autobusem, na gapę, bo nie miałam pieniędzy…
– A czym pani zapłaciła za taksówkę pod domem?
– Miałam jakieś resztki w portmonetce, akurat wystarczyło. Sprawdziłam, czy tego portfela nie mam w domu, ale z góry wiedziałam, że nie, wyjmowałam go u niej. Wiedziałam także, że ona już wyjechała z Warszawy, ale wie pan, jak to jest, nadzieja umiera ostatnia. Pojechałam. Bo może coś jej się przypomniało, może na chwilę wróciła…? Otóż nie, nie zastałam jej i cześć. Siedzę i czekam, ona wraca dziś wieczorem albo jutro rano. Poza tym, z pańskiego pytania wnioskuję, że pana Torowskiego zabito wczoraj pomiędzy piętnastą a dziewiętnastą, zgadza się? To nie ja. Może uda się panu mnie wyeliminować, bo szkoda pańskiego czasu. Czy śledztwu zaszkodzi, jeśli mi pan powie, o której to było dokładnie?
– Myślę, że teraz już nie zaszkodzi. Zdaniem lekarza, pomiędzy szesnastą a szesnastą trzydzieści.
Zastanowiłam się. Do taksówki wsiadłam po wpół do czwartej, korki były średnie, dojechałam przed czwartą…
– Na upartego mogłam zdążyć – powiedziałam, zmartwiona. – Nie ma siły, jestem podejrzana, zechce pan przyjąć wyrazy współczucia.
– A dlaczego właściwie miałaby go pani zabijać? – zainteresował się podporucznik.
– Nie mam pojęcia. Nie widziałam go na oczy od lat i w ogóle z nim nie miałam do czynienia, ale czy ja wiem? Może pan znajdzie jakiś motyw?
Podporucznik nie chciał wymyślać dla mnie motywu zbrodni. Przez okno widziałam potem, że przyglądał się sklepom po drugiej stronie ulicy, zapewnię szukał świadków mojego powrotu do domu. Na szczęście były już zamknięte i nikt mu nie mógł powiedzieć, że drugi raz wyszłam z walizkami…
Zdenerwowało mnie to wszystko niezmiernie i wypchnęło z domu. Dłuższe bierne oczekiwanie mogło mnie dobić. Zastanowiłam się jeszcze tylko, jak postąpić, ryzykować jazdę do Marii taksówką, czy znów pchać się autobusami na gapę, bo pożyczone od synowej pieniądze właśnie mi wyszły. Jeśli jej nie zastanę, będę musiała tę taksówkę trzymać, aż zdołam za nią zapłacić, może do rana. Nie, żadne takie, wiem, do czego jest zdolna złośliwość losu…
Kiedy dotarłam do Królewskiej, zmieniając przezornie autobusy i tramwaje, Maria akurat wróciła.
– Gdzieś ty się wczoraj podziała? – powiedziała z wyrzutem. – Byłam u ciebie, zobaczyłam ten twój portfel już wychodząc i pomyślałam, że ci podrzucę, podjechałam po drodze, ciebie nie było, twojego sąsiada nie było, żadnej kartki nie miałam, przecież jechałaś do domu?! Co można zrobić bez niczego, bez pieniędzy i bez dokumentów?!
Nie odpowiedziałam jej na to pytanie, aczkolwiek wyraźnie było widać, że można zrobić dużo. Zrozumiałam, co nastąpiło, ona przyjechała do mnie, a ja w tym czasie zdążyłam wyruszyć na lotnisko. Szlag ciężki żeby to trafił…
Zabrałam cholerny portfel, nazajutrz o poranku wykupiłam bilet i o drugiej po południu znalazłam się u Alicji w Birkerod…
– Coś mi tu nie gra i węszę kant – oznajmił podporucznik Werbel, kiedy późnym wieczorem wrócił do komendy. – Szczerze wam powiem, że nie wiem, z którą z nich rozmawiałem.
– Nie żartuj! – zdziwił się kapitan Frelkowicz. – Synowej od teściowej nie odróżnisz?
– Wziąłeś chyba jej odciski palców? – zaniepokoił się podporucznik Jarzębski.
– Wziąłem. Gołym okiem widać, że nie te… Kapitan Frelkowicz miał już na biurku kompletny zestaw daktyloskopijny i nic trzeba mu było specjalisty, żeby to wszystko ze sobą porównywać. Dla spokoju sumienia przyjrzał się przez lupę i stwierdził, że podporucznik Werbel ma rację. Odciski palców jego rozmówczyni były całkowicie odmienne od odcisków palców na torebce podejrzanej facetki. Na dobrą sprawę nie było żadnej pewności, że te dwie Chmielewskie mają ze zbrodnią cokolwiek wspólnego i tylko świstek papieru z adresem pozwalał żywić odrobinę nadziei na sens tego kierunku poszukiwań.
– Jedna z nich w każdym razie poleciała wczoraj do Kopenhagi – przypomniał podporucznik Jarzębski. – Z ewidencji wychodzi, że synowa, numer paszportu, data urodzenia…
– Ale ta tutaj paszportu mi nie pokazała – przerwał z lekką irytacją podporucznik Werbel. -Twierdziła, że nie ma. Tu mam nazwisko i adres facetki, u której podobno zostawiła wszystkie dokumenty, byłem tam przed chwilą, nie ma jej. W dodatku zaczynam się gubić, zdaje się, że szukamy właścicielki tej cholernej torby? No więc to nie ona. Ale mogłaby być ona, pokazała mi swoją, rany boskie, chłam identyczny w środku! I głowę daję, że mi łgała w kratkę, ale nie mogę się połapać, które jest które.
– Zaraz – powiedział z nadzieją kapitan Frelkowicz. – Jest tu coś więcej…
Wszystkie odciski palców z torby należały do tej samej osoby, z wyjątkiem jednego przedmiotu, mianowicie otwieracza do kapsli, na którym wyraźnie było widać większy tłok. Pod najświeższym i najwyraźniejszymi znajdowały się starsze, w pewnym stopniu zamazane i tylko drogą żmudnych wysiłków udało się je utrwalić i odczytać. Było ich dwa rodzaje. Jeden doskonale pasował do przyniesionych przez podporucznika Werbla.
– No więc jest dowód – stwierdził kapitan z satysfakcją. – Ona ma z tym związek i zełgała, że nic nie wie o torbie. Przycisnąć ją!