Kapitan Frelkowicz wyrwał mu zdjęcie z ręki.

– Nie dam!!! – wrzasnął okropnie. – Zrób sobie więcej odbitek! Szukam tego fiata, to mój! Kiedy to było?!

– Wczoraj. Tuż przed południem. Co…

– Numer! Dane kierowcy! Nie, czekaj, dawaj negatyw, niech zrobią powiększenie! Ten gość, co tu siedzi, brodaty był?!

– Brodaty.

– Zgadza się! Złoto, nie kraksa! Łaska boska! Dawaj natychmiast wszystkie zdjęcia, wszystkie dane! Wczoraj…! Sam on jechał?

– Kto?

– Ten brodaty we fiacie?

– Nie, z pasażerem. Też spisany, bo robi za świadka.

– Chcę wszystko! Natychmiast! Czy wy niczego w ogóle nie czytacie?! Wczoraj rozesłałem informacje! Cud zwyczajny, dawaj co masz!

– Od wczoraj do dzisiaj rok nie upłynął – zwrócił uwagę kumpel. – Dobra, dzwonię, za kwadrans ci przywiozą…

Materiały z kraksy dostarczyły numer fiata z piegowatym wgnieceniem i niewyraźną podobiznę kierowcy. Numer różnił się trochę od poglądów wojownika indiańskiego, nie zawierał w sobie ani jednej trójki, tylko dwie ósemki, ale kierowca miał czarną brodę. Miał też nazwisko i adres i kapitan z miejsca zarządził inwigilację, taktowną i dyskretną, gwałtownie tęskniąc do sierżanta Zduńczyka.

Nie minęło dziesięć minut, kiedy pojawił się podporucznik Werbel z hipotetycznymi odciskami opon spod ogródków działkowych i kurzem, starannie zdrapanym z drzwi. baby z wizjerem. Ktoś, kto tam może jeszcze był, mógł się o nie oprzeć, otrzeć, albo chociaż dotknąć. Mikroślady to potęga. Rozpromieniony nadzieją kapitan Frelkowicz wepchnął mu w ręce zdjęcia kraksy.

– Jarzębski niech już wraca! – zażądał gwałtownie. – Tu mamy szansę, gdzie ten Zduńczyk, za facetami trzeba pochodzić, nie dotknę ich bez wywiadu! Muszę mieć ich gęby!

– Ósemki zamiast trójek… -zaczął niepewnie Werbel.

– Zaraz to weźmiesz i pokażesz dzieciom, niech rozpoznają wgniecenie. Weź z archiwum jeszcze parę! Wielkie rzeczy ósemki, czyś rozum stracił, parę czarnych plasterków wystarczy i już masz trójki. Prawdziwe są ósemki, według karty rejestracyjnej. Oddaj te śmieci do laboratorium i leć do szkoły!

Polecenia brzmiały nieco mgliście, ale podporucznik Werbel zrozumiał je doskonale. W ciągu paru minut uzyskał z archiwum parę zdjęć pogniecionych samochodów i na ostatniej przerwie troje dzieci, przepytywane oddzielenie, bez żadnego wahania wskazało piegowaty placek. Dwóch młodzieńców i jedna dama ze wzgardą odsunęło na bok zdjęcia archiwalne i popukało palcem w najnowsze. Jakim cudem indiański wywiadowca na czatach, nie poruszając się i nie odwracając głowy, zdołał z gąszczu malin tyłem dojrzeć stojący na ulicy samochód, było całkowicie niepojęte. Przesłuchiwany był jako pierwszy i rozpoznał dokładnie to samo, co tamci dwoje. Podporucznik Werbel wspomniał własne młode lata i zdusił w zarodku lęgnące się zdumienie.

Podporucznik Jarzębski pojawił się późnym wieczorem, wprost z lotniska.

– Jedna z nich jest wmieszana w jakąś aferę, nie dam głowy, czy moją – oznajmił. – Przypuszczam, że rozmawiałem z teściową…

– Przecież pojechałeś do synowej! – oburzył się Werbel.

– No to co? Ale nadziałem się na teściową, z tym, że łba za to na pniu nie położę. Niby zdjęcie w paszporcie się zgadza, ale one obie, na złość, mogą być do siebie podobne z twarzy. Coś tam wyskoczyło dziwnego na licytacji obrazków i sam nie wiem, czy mnie to obchodzi, ale nie w tym rzecz. Inną wiadomość uzyskałem, czyste złoto, z dowodami tylko ciągle krucho…

Mimo wątpliwości i troski, podporucznik Jarzębski wyraźnie promieniał. Kapitan Frelkowicz i podporucznik Werbel przyjrzeli mu się z zainteresowaniem i nieco podejrzliwie. Jarzębski wdał się w szczegóły, powtórzył całą rozmowę i wyjawił swoje dedukcje.

– Nie twierdzę, że te twoje akta przeczytałem bardzo porządnie – rzekł kapitan Frelkowicz, wysłuchawszy go z uwagą. – Ale ten Dominik wpadł mi w oko. Rzadkie imię. Czy to przypadkiem nie ten…?

– Ten – przyświadczył Jarzębski skwapliwie. – To nie imię, to nazwisko. – Podejrzewam go od początku, e tam, podejrzewam, teraz mam pewność! Ale moje podejrzenia i pewności to za mało, takiej świętej krowy bez żelaznych dowodów nie ruszę!

– O budowli z wieżyczką nic chyba nie było…

– Toteż właśnie! Pierwszy raz taka rzecz wyskoczyła. Tędy pójdę i może to coś da. A dowody, moim zdaniem, miał właśnie Torowski i diabli je wzięli…

Dalsze rozważania potwierdziły jego pogląd. Zebrane przez denata dowody umknęły w zielonej torbie, a ich szczątki w stosie makulatury zwanej notesem wciąż były nie do odcyfrowania. Zbiegu wydarzeń nadal nie udawało się wytłumaczyć i w rezultacie obie Chmielewskie dla wszystkich zrobiły się podejrzane w najwyższym stopniu.

– Więcej żadna z tych piekielnych bab nie wyjedzie! -rozzłościł się kapitan Frelkowicz. – Zrób zaraz zastrzeżenie, żaden punkt graniczny ich nie przepuści!

– Z powrotem? – spytał kąśliwie Werbel.

– Co?

– No bo na razie, mam wrażenie, żadnej nie ma. Obie, jak słyszę, wyjechały.

– Nie denerwuj mnie, dobrze? Niech natychmiast zawiadomią, gdyby któraś wracała, obojętne która. Pociągiem, samolotem, piechotą…

– Ja bym naprawdę chciał wiedzieć, która z nich jest która i żeby ktoś zobaczył je razem – powiedział Jarzębski marząco. – Do tej megiery z wizjerem sam będę chodził pięć razy na dobę. Przyduszę babę prywatnie, może coś chlapnie. Rozumiem z tego, że kandydatów pojawiło się więcej i Chmielewska nie występuje już solo?

– Mocno to mgliste, ale chyba już nie…

– Zduńczyk! – warknął kapitan Frelkowicz. – Chcę Zduńczyka…!

Wywiadowca Zduńczyk pojawił się późnym wieczorem i z miejsca został obarczony nowym zadaniem, chociaż wcale nie było wiadomo, czy nie ciągnie jeszcze jakiegoś poprzedniego. Nie protestował jednakże i następnego dnia dostarczył do laboratorium dużą ilość kopert o skąpej zawartości. Na taśmę podyktował notatkę służbową, dotyczącą dwóch osobników, brodatego Ryszarda Kowalskiego i jego kumpla, Wincentego Głoska, świadków kraksy na szosie do Konstancina. Kowalski mieszkał w Wilanowie i był właścicielem małego fiata w idealnym stanie, Głosek, zameldowany u ciotki na Mokotowie, w miejscu stałego pobytu bywał niezmiernie rzadko. Obaj pracowali w małej firmie, świadczącej usługi transportowe, do której należał stary duży fiat z piegowatym wgnieceniem na błotniku. Do Konstancina jechali, żeby odnaleźć klienta, który chciał coś przewieźć i podał jakieś mętne dane, kraksa ich zatrzymała, ale pojadą jeszcze raz.

Domek w Wilanowie, będący własnością konkubiny Kowalskiego, uprzednio należał do takiego jednego dostojnika, nazwiskiem Jan Dominik. Wszyscy znajomi owego Dominika nazwisko uważali za imię i trwali w mniemaniu, że nie znają nazwiska. Dominik mieszkał w Konstancinie.

Jak na jeden dzień, plon był obfity i wywiadowca Zduńczyk stworzył wielkie nadzieje.

O pobiciu bagażowego na dworcu Centralnym podporucznik Werbel dowiedział się od tego samego kaprala, który już poprzednio składał zeznania. Akurat znów miał służbę i znów trafił na awanturę przy tej samej ladzie bagażowej, upamiętnionej wcześniejszym wypadkiem. Protokół sporządził, pogotowie wezwał, a oprócz tego przyszło mu do głowy, żeby zadzwonić bezpośrednio do podporucznika, bo kto wie, interesował się przedtem, może się zainteresować i teraz.

Podporucznik zainteresował się do nieprzytomności i prawie obiecał kapralowi awans.

– Mówcie dokładnie, jak to było! – zażądał.

– Być, to było zwyczajnie – odparł kapral. – Krzyki usłyszeliśmy, jedna baba się darła, że człowieka biją. No i fakt, dwóch naparzało bagażowego. Rano, koło piątej, potem spojrzałem na zegarek, piąta jedenaście była. Ludzi niewiele, baba uciekła, tych dwóch też prysnęło z miejsca i nie dało się ich dogonić, więc sam bagażowy został. Mało gadał, doktor kazał go zostawić w spokoju, karetką go zabrali, tu mam spisane wszystko… Tyle wymamrotał, że nic nie rozumie, ale już chyba dzisiaj pod wieczór można go będzie przesłuchać, a najpóźniej jutro, bo pobity tylko trochę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: