Tereska obejrzała się. Siedząca za nią Krystyna była niewątpliwie najpiękniejszą dziewczyną w szkole, a być może nawet najpiękniejszą dziewczyną we wszystkich szkołach w całym mieście. Tak jak ona powinna była wyglądać Helena Kurcewiczówna. Czerń oczu i włosów, subtelność i wyrazistość rysów, nieporównana brzoskwiniowość cery, imponująco piękne linie figury, wszystko zgadzało się idealnie.
A jednak, mimo tej wstrząsającej urody, Krystyna nie miała proporcjonalnego do niej powodzenia. Nikłą zaledwie cząstką świadomości uczestnicząc w lekcji matematyki Tereska rozmyślała o przyczynach tego niezrozumiałego zjawiska. Każdy facet na widok Krystyny najpierw niemiał z zachwytu, a potem zaczynał się do niej odnosić z osobliwą rezerwą, większe względy okazując innym, mniej pięknym. Krystyna zachowywała się normalnie, prezentując w stosunku do wszystkich jednakowo życzliwą obojętność, nikogo nie wyróżniając i nikomu nie usiłując się podobać.
Co w tym jest? – myślała Tereska. – Faceci powinni lubić zdobywać niedostępne, już chociażby dla jakiejś odmiany. Czy ona jest niedostępna? Nic podobnego, dałaby się zdobyć, gdyby ktokolwiek spróbował. Aha, jeden spróbował… Powinni się o nią bić. Jej chyba zawsze było wszystko jedno, ona nie ma w sobie życia, może ona przesadza z tym spokojem…
Apatia i obojętność. Krystyna była doskonale apatyczna i obojętna, wyzuta z wszelkiej inicjatywy, wręcz niechętna życiu. Nakłaniana do jakiegokolwiek działania stawiała bierny opór, a nakłoniona wreszcie, uczestniczyła z bezgraniczną obojętnością, bez śladu emocji, nie kryjąc, że ją to nudzi i nuży. Szkołę zamierzała skończyć dla świętego spokoju, potem zaś wyjść za mąż, mieć dom i dzieci, pod warunkiem jednak, że wszystko to zrobi się samo, niejako przyjdzie do niej, bez starań i wysiłków. Na dłuższą metę była szalenie męcząca.
To chyba to – myślała Tereska. – Nikt tego nie wytrzyma, żeby żyć za siebie i za nią. Przez parę dni, owszem, ale nie trwale. Oni to chyba muszą wyczuwać i boją się, z lenistwa…
– Moim zdaniem, najlepiej załatwi to Kępińska – powiedziała z katedry Larwa z podstępną słodyczą. – Ostatecznie możecie we dwie, razem z Bukatówną.
Nie mając najbledszego pojęcia, o co chodzi, Tereska na dźwięk swego nazwiska automatycznie wstała z ławki. Nie odniosła wrażenia, żeby Larwa o coś pytała, nie usiłowała zatem odpowiadać, wpatrując się w wychowawczynię spojrzeniem doskonale bezmyślnym. Siedząca obok Okrętka zastygła w skamieniałym bezruchu i nie służyła żadną pomocą.
– A zatem wiecie, co macie robić – powiedziała Larwa. – Zgadzasz się, oczywiście. Ofiarodawców, gdyby sobie tego życzyli, będziecie zapisywać. Sama rozumiesz, że od efektu waszych starań zależy wszystko. Możesz usiąść.
– O Boże, czy już zgłupiałaś zupełnie? – wysyczała Okrętka rozpaczliwym szeptem. Dlaczego się zgodziłaś?!
– Nie wiem – odszepnęła Tereska ze skruchą i niepokojem. – Zaskoczyła mnie. O co jej chodzi? Nie słyszałam ani słowa.
– Kępińska, to nie znaczy, że macie umawiać się z Bukatówną teraz zaraz!
Dopiero po dzwonku, na przerwie, Tereska dowiedziała się, na co wyraziła milczącą zgodę.
– Ogłuchłaś, czy co? – powiedziała zdenerwowana Okrętka. – Zdrętwiałam zupełnie! Kto nam da drzewka, ludzie to sprzedają za pieniądze, jak ty to sobie wyobrażasz, chcesz zatrudnić tragarza?!
– W ogóle nie rozumiem, co mówisz – powiedziała nie mniej zdenerwowana Tereska. – Jakie drzewka, jakiego tragarza?! Co my mamy robić?!
– Posadzić sad.
– My?
– Cała klasa. A my mamy załatwić sadzonki, czy tam coś takiego, które musimy dostać. Ludzie mają nam to dać w prezencie. W czynie społecznym. A owoce z tego sadu mają być dla Domu Dziecka, zapomniałam którego.
– Matko Boska! Gdzie ten sad? Pod szkołą?
– W Pyrach. W ramach zadrzewiania kraju. O czym myślałaś, na litość boską, żeby do tego stopnia nic nie słyszeć?!
Tereska poczuła się nieco ogłuszona.
– O Krystynie – wyznała. – Kto wymyślił to kretyństwo?
– Nie wiedziałam, że jestem taka interesująca – wtrąciła się z uprzejmym zdziwieniem Krystyna. – Tylko przypadkiem nie próbuj na mnie zwalać winy.
– Ciało pedagogiczne – powiedziała zgnębiona Okrętka. – Długofalowa praca społeczna z długofalowym pożytkiem. Co myślałaś?
– Czekaj. Przecież to idiotyzm. Owoce z tego sadu będą dopiero za parę lat! Mamy to uprawiać jeszcze po skończeniu szkoły? Przez całe życie? I kto tego będzie pilnował?
– Nie mogę – powiedziała Okrętka. – Nie mam do ciebie siły. Ty rzeczywiście nie słyszałaś ani słowa! Krystyna, powiedz jej, ja muszę przyjść do siebie.
– My tylko do matury – wyjaśniła Krystyna. – Potem następna klasa po nas i tak dalej, tak długo, jak długo będzie istniała szkoła albo ten sad. To znaczy, będziemy tylko pomagać, bo Dom Dziecka stanie obok, wybudują go, ale na razie go jeszcze nie ma. Przydzielono teren. Do pilnowania będzie specjalny cieć, opłacany przez kogoś tam, z psem. Najlepiej bezpańskim, bo przy okazji można będzie się nim zaopiekować. Psem, nie cieciem. Uprawiać będzie cała szkoła po południu i w niedziele, my tylko sadzimy. Dzięki temu szkoła będzie zażywać świeżego powietrza.
– Innymi słowy, mendel pieczeni przy jednym ogniu? – ucieszyła się Tereska, do której jeszcze nie dotarła świadomość obowiązków, wziętych na siebie przed kilkoma minutami. – I dzieci, i pies, i świeże powietrze… Same korzyści!
– Głupia jesteś – mruknęła z rozgoryczeniem Okrętka, siedząca z brodą opartą na rękach w postawie pełnej ponurej rozpaczy. – Ona ględziła coś tam o pomocy i organizacji pracy, żeby rozłożyć na dwadzieścia pięć dziewuch, każda trochę, już to widzę! Nie wierzę ani jednemu słowu! A ty się zgodziłaś, jak nie powiem kto! Żadna nie pisnęła nawet, pies z kulawą nogą nam nie pomoże, możemy się teraz wypchać. Padło na nas i koniec. I my obie mamy wykombinować te drzewka, i jeszcze starać się o dobre gatunki. Znasz się na drzewkach? I w ogóle ja nie wiem, na plecach będziemy to nosić? Jeśli w ogóle gdziekolwiek dostaniemy! W ogóle nie wiem, gdzie szukać!
Teresce pomysł zaczął się nagle podobać głównie ze względu na bezpańskiego psa, który miał znaleźć dom i opiekę. Lubiła zwierzęta.
– Znajdą się – powiedziała beztrosko. – Mało badylarzy dookoła? Mało ludzi ma działki? Od jednego drzewka nikt nie zbiednieje, dadzą się namówić. A poza tym, co ty sobie wyobrażasz, że to będą pnie dębowe? Takie drzewko jest małe i lekkie, można przenieść parę sztuk na raz. Najwyżej odbędziemy trochę spacerów.
– Chyba dostałaś zaćmienia umysłowego – stwierdziła Okrętka ze zgrozą i wyprostowała się. – Nie rozumiem, jak mogłaś się zgodzić na to, żebyśmy wszystko załatwiały same, we dwie. Przecież ona pytała, kto się czuje na siłach! Czy ty masz pojęcie, ile tego ma być?!
– Ile?
– Tysiąc sztuk!
– Ile?
– Tysiąc sztuk. Słownie: tysiąc! Niech nawet każde waży kilo, to musimy przenieść tonę! A możliwe, że nawet dziesięć ton!
– O rany boskie – powiedziała Tereska i zamilkła wstrząśnięta.
Okrętka odwróciła się w ławce tyłem do przodu, ku Krystynie, mierzwiąc sobie z rozpaczą włosy na głowie.
– No widzisz sama, co ja z nią mam? Przecież z nią można zwariować! Powiedz chociaż, o czym myślałaś?! – wrzasnęła nagle, obracając się znów ku Teresce. – Co, u Boga Ojca, można myśleć takiego, żeby się zgodzić na wydzieranie ludziom i noszenie dziesięciu ton drzewa? Co ta Krystyna takiego zrobiła?
– No jak to, zaręczyła się – ożywiła się Tereska. – Sama mi to powiedziałaś. Krystyna, to prawda?
Krystyna przyświadczyła.
– I co? Masz zamiar za niego wyjść za mąż? A w ogóle po co ci to? Poważnie się zaręczyłaś? Jakoś tak publicznie? A co rodzina?
– Po co ja jej o tym powiedziałam przed tą kretyńską matematyką?! – jęczała Okrętka. – Nie trzeba było poczekać…
– Rodzina nic, zgadza się – odparła Krystyna spokojnie. – Nawet im się to dosyć podoba. Znają go jeszcze z czasów dzieciństwa. Mam zamiar wyjść za niego za mąż, ale nie wiem, co wyjdzie z mojego zamiaru.