– Babcia chce, żebyś go sobie wzięła. Ojciec już do ciebie jedzie. Szerokiej drogi.

Cholera. Wykręciłam się od kolacji i odłożyłam słuchawkę. Zerknęłam na Rexa, aby upewnić się, czy nie widać po nim jakichś spóźnionych reakcji na wczorajsze przeżycia. Ale Rex był w świetnym humorze, więc dałam mu kawałek brokułu i orzecha. Wzięłam kurtkę z wieszaka, torebkę i zamknęłam mieszkanie. Postanowiłam poczekać na ojca przed domem.

Już z daleka słychać było ryk potężnego silnika beztrosko żłopiącego paliwo. Przywarłam do ściany kamienicy, licząc na jakieś wybawienie. Modliłam się, żeby to nie był buick.

Ale ów potężny samochód, duma amerykańskiej motoryzacji, wyjechał właśnie zza rogu. Serce waliło mi w rytm pracy tłoków. No tak, to był buick, w całej swojej okazałości. Ani śladu rdzy. Wujek Sandor kupił go w 1953 roku w salonie samochodowym i dbał o niego tak, że teraz auto spokojnie mogłoby wrócić do salonu i stanąć na wystawie.

– To chyba nie jest najlepszy pomysł – zwierzyłam się ojcu. – A jeśli go zadrapię?

– Nie zadrapiesz – powiedział ojciec przestawiając dźwignię automatycznej skrzyni biegów w pozycję „postój” i przesuwając się na wielkim przednim siedzeniu. – Przecież to buick.

– Ale ja wolę małe samochody – wyjaśniłam.

– No właśnie, Ameryka ginie przez te małe samochody – stwierdził ojciec. – Od kiedy zaczęli sprowadzać z Japonii te miniaturki, wszystko zaczęło schodzić na psy. – Postukał w deskę rozdzielczą. – To jest samochód. Stworzony po to, żeby trwać. Z takiego samochodu kierowca jest dumny. To dopiero wóz z jajami.

Usiadłam obok ojca i spojrzałam ponad kierownicą, podziwiając z rozdziawionymi ustami ogrom maski. Fakt, samochód był wielki i brzydki, ale rzeczywiście jaj mu nie brakowało.

Chwyciłam mocniej kierownicę i przydusiłam lewą nogę do podłogi, zanim uświadomiłam sobie, że nie ma sprzęgła.

– Automatyczna skrzynia biegów – powiedział ojciec. – Duma Ameryki.

Wysadziłam ojca pod domem i zmusiłam się do uśmiechu.

– Dziękuję.

Matka stała już na stopniach przed werandą.

– Jedź ostrożnie! – krzyknęła. – I zamykaj wszystkie drzwi!

Gdyśmy z Morellim weszli do lokalu Wielkiego Jima „Leśnik” już siedział plecami do ściany przy stoliku, z którego miał widok na całą salę. Nie potrafił już zrzucić skóry łowcy nagród. Tym razem czuł się pewnie jak nagi, bo przez wzgląd na Morellego większość arsenału zostawił w samochodzie.

Nie trzeba nawet było zaglądać do menu. Wszyscy wiedzieli, że do Wielkiego Jima chodzi się na żeberka z warzywami. Złożyliśmy zamówienie i czekaliśmy w milczeniu. „Leśnik” z rękoma skrzyżowanymi na piersiach rozparł się wygodnie na krześle. Morelli przyjął mniej agresywną, swobodniejszą pozę. Ja usiadłam na brzeżku krzesła, gotowa wstać i uciekać, gdzie pieprz rośnie, gdyby ni z tego, ni z owego panowie postanowili sobie postrzelać.

– No więc, co się dzieje? – zapytał w końcu „Leśnik”.

Morelli pochylił się nieco do przodu. Mówił ostrożnie, niskim głosem:

– Wojsko zgubiło trochę zabawek. Na razie pojawiły się w Newark, Filadelfii i w Trenton. Słyszałeś może, że ktoś handluje takimi rzeczami?

– Różnymi rzeczami ludzie handlują.

– Ale to dość osobliwe rzeczy – powiedział Morelli. – Kule „glinobójcy”, lekkie rakietnice przeciwpancerne, M -16, nowiutkie beretty kalibru 9 mm z wytłoczonym napisem „własność rządu USA”.

„Leśnik” skinął głową.

– Słyszałem o tym samochodzie w Newark i gliniarzu w Filadelfii. Ale co się stało w Trenton?

– Mamy pistolet, z którego Kenny postrzelił Moogeya w kolano.

– Poważnie? – „Leśnik” odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.- Robi się coraz weselej. Kenny Mancuso przypadkowo strzela i trafia swego najlepszego kumpla w kolano, sprawcę zatrzymuje policjant, który przypadkiem zajechał na stację, aby zatankować, i to w chwili, gdy z lufy jeszcze unosił się dymek. A na dodatek pistolet okazuje się trefny.

– Ale mówi się coś o tym? – dopytywał się Morelli. – Wiesz coś na ten temat?

– Nic – odparł „Leśnik”. – A co wam powiedział Kenny?

– Nic – powtórzył jak echo Morelli.

Rozmowa na chwilę ustała. Zaczęliśmy przesuwać szklanki i sztućce, aby zrobić miejsce dla żeberek i misek z surówką.

„Leśnik” wciąż wpatrywał się w Morellego.

– Coś mi się wydaje, że to jeszcze nie wszystko.

Morelli wybrał żeberko i zabrał się do niego niczym lew z Serengeti.

– Tę broń skradziono z Braddock.

– Wtedy, kiedy służył tam Kenny?

– Być może.

– Założę się, że ten drań miał klucze do magazynu.

– Na razie to tylko zbieg okoliczności, nie mamy żadnych dowodów – stwierdził Morelli. – Dobrze byłoby namierzyć siatkę handlarzy.

„Leśnik” rozejrzał się po sali i znów przeniósł wzrok na Morellego.

– Tutaj panuje spokój, ale mogę popytać w Filadelfii.

Głęboko w torebce rozległ się sygnał mojego pagera. Bezskutecznie przetrząsałam jej zawartość, aż w końcu zaczęłam wszystko po kolei wykładać na stolik: kajdanki, latarkę, pistolet elektryczny, lakier i szczotkę do włosów, portfel, walkmana, scyzoryk i wreszcie pager.

„Leśnik” i Morelli patrzyli na mnie ponuro, ale i z zaciekawieniem.

Zerknęłam w okienko pagera.

– To Roberta.

Morelli podniósł głowę znad żeberek.

– Lubisz się zakładać?

– Nie z tobą.

Jim miał w zakładzie automat telefoniczny w wąskim korytarzyku przy łazienkach. Wykręciłam numer i czekałam oparta biodrem o ścianę. Roberta podniosła słuchawkę po kilku dzwonkach. Liczyłam na to, że odnalazły się trumny, ale nic z tego. Sprawdziła wszystkie boksy i nie znalazła nic podejrzanego, natomiast przypomniała sobie białą ciężarówkę, która kilka razy podjeżdżała w pobliże magazynu numer 16.

– To było jakoś pod koniec miesiąca – mówiła. – Pamiętam, bo robiłam bilans miesięczny, a ta ciężarówka wjeżdżała i wyjeżdżała kilka razy.

– Mogłabyś ją opisać?

– Dość duża. Ale nie TIR, raczej taka jak do przeprowadzek. Można by do niej zmieścić meble z niewielkiego mieszkania. Nie była z wypożyczalni. Na drzwiach miała czarny napis, ale stała za daleko, żebym mogła coś odczytać.

– Widziałaś może kierowcę?

– Przykro mi, ale nie przyglądałam się aż tak dokładnie. Byłam zajęta bilansem.

Podziękowałam jej i odwiesiłam słuchawkę. Trudno powiedzieć, czy informacja o ciężarówce była coś warta. W okolicy Trenton jeździło pewnie ze sto samochodów pasujących do tego opisu.

Kiedy wróciłam do stolika, Morelli patrzył na mnie wyczekująco.

– No i co?

– Niczego nie znalazła, ale przypomniała sobie, że pod koniec miesiąca kilka razy widziała białą ciężarówkę z czarnym napisem na drzwiach.

– To trochę zawęża obszar poszukiwań.

„Leśnik” zjadł już wszystkie żeberka. Spojrzał na zegarek i odsunął krzesło.

– Muszę się z kimś spotkać.

Wymienili z Morellim tradycyjny uścisk dłoni i „Leśnik” wyszedł.

Jedliśmy z Morellim przez chwilę w milczeniu. Jedzenie było jedną z niewielu czynności, którą bez kłopotu mogliśmy wykonywać wspólnie. Kiedy z talerzy zniknęły ostatnie kawałki żeberek, oboje jak na komendę westchnęliśmy z zadowoleniem i poprosiliśmy o rachunek.

U Wielkiego Jima ceny były niższe niż w pięciogwiazdkowych hotelach, ale kiedy złożyłam się na ten obiad, nie zostało mi wiele w portfelu. Pomyślałam, że nie od rzeczy będzie wpaść do Connie i spytać, czy nie ma dla mnie jakichś łatwych zleceń.

Morelli zaparkował na ulicy. Ja zostawiłam swego grzmota na parkingu dwie przecznice dalej, przy Klonowej. Zostawiłam Morellego przed restauracją i ruszyłam w stronę parkingu, powtarzając sobie, że co samochód, to samochód. Co z tego, że ludzie widzą mnie w buicku z 1953 roku? W końcu to tylko środek lokomocji, prawda? No tak. I właśnie dlatego zaparkowałam go prawie pół kilometra dalej na podziemnym parkingu.

Odebrałam buicka i pomknęłam aleją Hamiltona, mijając stację Delia z Perrym Sandemanem. Przed firmą Vinniego znalazłam wolne miejsce na chodniku. Zmrużyłam oczy wpatrując się w błękitną maskę mego wieloryba i zastanawiałam się, gdzie tak naprawdę kończy się ten samochód. Podjechałam jeszcze kawałek, wtoczyłam się na krawężnik i musnęłam parkometr. Stwierdziłam, że wystarczy tego parkowania. Wyłączyłam silnik i zamknęłam buicka.

Connie siedziała za biurkiem i wyglądała na jeszcze bardziej złą niż zwykle. Ściągnęła blisko siebie grube czarne brwi i zacisnęła usta podkreślone czerwoną szminką. Na szafkach piętrzyły się nie poukładane teczki, a biurko Connie tonęło w papierach i pustych filiżankach po kawie.

– No i jak leci? – zapytałam.

– Nawet nie pytaj.

– Zatrudniliście już kogoś?

– Jutro ma się ktoś zgłosić. A ja tymczasem nie mogę niczego znaleźć przez ten cholerny bałagan.

– Powinnaś zagonić do pracy Vinniego.

– Nie ma go. Pojechał do Karoliny Północnej z Mo Barnesem, żeby zgarnąć jednego kolesia.

Wyjęłam plik teczek i zaczęłam je przeglądać.

– Jeśli chodzi o Kenny’ego Mancuso to na razie trwam w impasie. Masz może dla mnie cos szybkiego?

Podała mi kilka spiętych razem kartek.

– Eugene Petras nie zjawił się wczoraj w sądzie. Pewnie siedzi w domu pijany w trupa i nawet nie wie, jaki mamy dzisiaj dzień.

Zerknęłam na umowę poręczycielską. Eugene Petras mieszkał w Miasteczku. Oskarżono go o pobicie żony.

– Czyja znam tego faceta?

– Możesz znać jego żonę Kitty. Panieńskie nazwisko Lukach. Zdaje się, że chodziła z tobą do szkoły, ale kilka klas niżej.

– To jego pierwsze wykroczenie?

Connie pokręciła głową.

– Ma już spory dorobek. To prawdziwy dupek. Ilekroć wypije kilka piw, zaraz rozstawia Kitty po kątach. Czasami kończy się nawet tym, że Kitty ląduje w szpitalu. Parokrotnie wnosiła skargi, ale zawsze je w końcu wycofuje. Podejrzewam, że się go boi.

– Pięknie. Na jaką sumę opiewa kaucja?

– Dwa tysiące dolarów. Przemocy w domu nie uznaje się za zbyt wielkie zagrożenie.

Wepchnęłam papiery pod pachę.

– Do zobaczenia.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: