Kitty i Eugene mieszkali w wąskim domku na rogu ulic Bakera i Rose, naprzeciw starej fabryki guzików Milpeda. Frontowe drzwi wychodziły prosto na chodnik, bez werandy czy ganku. Domek pokryty był czerwoną dachówką i miał białe drewniane wykończenia. W głównym pokoju zasłony były zaciągnięte. W oknach na piętrze było ciemno.
W kieszeni kurtki czekał w gotowości aerozol z pieprzem, a w kieszeniach dżinsów tkwiły kajdanki i pistolet elektryczny. Zapukałam do drzwi i usłyszałam dziwne odgłosy. Zapukałam ponownie i męski głos wykrzyknął coś niezrozumiałego. Kolejne pukanie, znów jakieś zamieszanie wewnątrz, po czym drzwi się otworzyły.
Zza drzwi uchylonych na długość łańcuszka wyjrzała młoda kobieta.
– Słucham?
– Czy pani Kitty Petras?
– A czego pani sobie życzy?
– Szukam pani męża, Eugene’a. Czy jest może w domu?
– Nie. Nie ma go.
– Słyszałam dobiegający stąd męski głos. Wydawało mi się, że to Eugene.
Kitty Petras była chuda jak szczapa, miała zbolałą twarz i wielkie brązowe oczy. Była bez makijażu. Brązowe włosy zebrane w kucyk, opadały jej na kark. Nie była ładna, ale nie można też było odmówić jej pewnej dozy atrakcyjności. Ogólnie, dość przeciętna osóbka, nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Była to typowa twarz kobiety od lat maltretowanej przez męża, kobiety, która robi wszystko, aby nie rzucać się w oczy.
Spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Zna pani Eugene’a?
– Pracuję na zlecenie firmy poręczycielskiej. Eugene nie pojawił się wczoraj w sądzie i chcielibyśmy umówić się z nim na inny termin. – Właściwie nie było to kłamstwo, lecz półprawda. Najpierw umówimy się na inny termin, a potem zamkniemy go w brudnej śmierdzącej celi, do czasu, aż ów termin nadejdzie.
– No nie wiem…
Eugene pojawił się w szparze między drzwiami i futryną.
– Co jest?
Kitty odsunęła się.
– Ta pani chciałaby się z tobą umówić na wizytę w sądzie.
Eugene zbliżył twarz do framugi. Widziałam dokładnie jego nos, podbródek i przekrwione oczka i czułam wyraźnie opary alkoholu, dobywające się z jego ust.
– Co?
Powtórzyłam mu te bzdury o nowym terminie i odsunęłam się na bok. Teraz, aby mnie zobaczyć, musiał otworzyć drzwi.
Usłyszałam zgrzyt zwalnianego łańcuszka.
– To pewnie jakieś wielkie gówno, co? – wybełkotał Eugene.
Stanęłam w drzwiach, poprawiłam torebkę na ramieniu i zebrałam w sobie całą odwagę.
– To zajmie tylko kilka minut. Musimy wpaść do sądu i ustalić nowy termin wizyty.
– Dobra, dobra. Wiesz, co mi możesz zrobić? – Odwrócił się do mnie tyłem, spuścił spodnie i pochylił się. – Możesz mnie cmoknąć w dupę.
Nie mogłam go załatwić pieprzeni, bo stał odwrócony niewłaściwą stroną, więc sięgnęłam po pistolet elektryczny. Nigdy go przedtem nie używałam, ale nie wyglądało to na czynność przesadnie skomplikowaną. Pochyliłam się, mocno przycisnęłam pistolet do dupska Eugene’a i wcisnęłam guzik. Eugene wydał z siebie krótki jęk i padł na podłogę jak worek.
– O Boże! – krzyknęła Kitty. – Co pani narobiła?
– To pistolet elektryczny – wyjaśniłam. – Zgodnie z ulotką nie zostawia trwałych urazów.
– To źle. Miałam nadzieję, że go pani zabiła.
– Może powinna mu pani naciągnąć spodnie – poradziłam Kitty. Na tym świecie było już i tak dość brzydoty, więc wcale nie miałam ochoty gapić się na „narzędzie” Eugene’a.
Kiedy Kitty zapięła mu rozporek, kopnęłam go lekko czubkiem buta, ale porażony Eugene wcale nie zareagował.
– Najlepiej, jak zniesiemy go do mojego samochodu, nim dojdzie do siebie.
– Ale jak mamy to zrobić? – zapytała Kitty.
– Chyba będziemy musiały go zaciągnąć.
– O nie, ja nie chcę w tym brać udziału. Chryste, to straszne. Zabiłby mnie za to.
– Nie pobije pani, jeśli będzie siedział w areszcie.
– Ale mnie pobije, jak wyjdzie.
– O ile pani nadal tu będzie.
Eugene niezdarnie próbował coś powiedzieć.
– Zaraz się obudzi! Niech pani coś zrobi! – krzyczała Kitty.
Nie chciałam ładować w niego dalszych woltów. Nieszczególnie wyglądałby w sądzie z włosami zwiniętymi w sprężynki. Chwyciłam go więc za kostki i zaczęłam ciągnąć w stronę drzwi.
Kitty popędziła na górę i z dochodzących stamtąd odgłosów wnosiłam, że gorączkowo się pakuje.
Udało mi się jakoś wyciągnąć Eugene’a z domu na chodnik obok buicka, ale bez pomocy nie dałabym rady wsadzić go do samochodu.
– Widziałam, jak Kitty w pośpiechu ustawia w pokoju walizki i najrozmaitsze torby.
– Hej, Kitty! – krzyknęłam. – Musisz mi pomóc!
Wyjrzała przez otwarte drzwi.
– O co chodzi?
– Sama nie dam rady wrzucić go do samochodu.
Przygryzła dolną wargę.
– A jest przytomny?
– Są różne stany przytomności. Trudno powiedzieć, ale myślę, że chyba nie wszystko jeszcze kojarzy.
Kitty postąpiła krok naprzód.
– Ma otwarte oczy.
– To fakt, ale źrenice są wywrócone do góry. W ten sposób chyba nic nie widzi.
Jakby w odpowiedzi na naszą rozmowę, Eugene zaczął słaniać się na nogach.
Podtrzymałyśmy go z Kitty.
– Byłoby łatwiej, gdyby pani zaparkowała bliżej – powiedziała Kitty dysząc. – Stanęła pani prawie na środku ulicy.
Poprawiłam sobie Eugene’a na ramieniu.
– Na chodniku parkuję tylko tam, gdzie jest parkometr.
Wspólnie oparłyśmy Eugene’a o tylny błotnik buicka i odetchnęłyśmy z ulgą. A potem wepchnęłyśmy go na tylne siedzenie wozu i przykułyśmy kajdankami do poręczy przy drzwiach.
– Co teraz zrobisz? – zapytałam Kitty. – Masz się gdzie podziać?
– Mam przyjaciółkę w Nowym Brunswiku. Mogę się u niej zatrzymać na jakiś czas.
– Nie zapomnij podać sądowi swego nowego adresu.
Skinęła głową i podreptała do domu. Wskoczyłam za kierownicę i ruszyłam ulicami Miasteczka w stronę alei Hamiltona. Eugene uderzył parę razy głową o drzwi na jakichś wybojach, ale poza tym podróż na posterunek policji przebiegła bez zakłóceń.
Podjechałam od tyłu, wysiadłam z buicka i wcisnęłam przycisk przy zamkniętych drzwiach, który uruchamiał dzwonek na biurku dyżurnego. Odsunęłam się o krok i pomachałam do kamery.
Niemal natychmiast drzwi się otworzyły i wyjrzał z nich Szalony Carl Constanza.
– O co chodzi?
– Przywiozłam pizzę.
– Okłamywanie policjanta to przestępstwo.
– Pomóż mi lepiej wydostać tego gościa z samochodu.
Carl zakołysał się na piętach, a na twarzy pojawił mu się uśmiech.
– To twój wóz?
Zmrużyłam oczy.
– A masz coś przeciwko niemu?
– Gdzież tam. Poprawność polityczna przede wszystkim. Niech mnie ręka boska broni przed żartowaniem sobie z kobiet i ich wielkich samochodów.
– Załatwiła mnie prądem – bełkotał Eugene. – Chcę rozmawiać z prawnikiem.
Popatrzyliśmy z Carlem na siebie.
– To straszne, co wódka robi z człowieka – powiedziałam odpinając Eugene’owi kajdanki. – Ludzie wygadują najbardziej niestworzone rzeczy.
– Nie przyłożyłaś mu chyba prądem, co?
– Oczywiście, że nie!
– A może jednak trochę podrażniłaś mu neurony?
– No dobrze, jak chcesz wiedzieć, przyłożyłam mu pistolet elektryczny do dupy.
Kiedy wypisano mi zaświadczenie o dostarczeniu poszukiwanego, było już po szóstej. Za późno, żeby wpaść do biura po pieniądze.
Przez chwilę stałam na parkingu i przez drucianą siatkę wpatrywałam się w budynki po drugiej stronie ulicy. Kościół, „Sklep modniarski Lydii”, magazyn z używanymi meblami i sklepik spożywczy. W żadnym z tych przybytków nie widziałam nigdy klientów i zaczęłam się zastanawiać, jak ich właściciele wiązali koniec z końcem. Zdaje się, że ledwo ledwo, choć fasady wyglądały solidnie i nigdy się nie zmieniały. Skamieliny też się nie zmieniają.
Zaniepokojona poważnym spadkiem cholesterolu w organizmie, postanowiłam zjeść na kolację kurczaka na ostro i jakieś ciasteczka. Kupiłam jedzenie na wynos i udałam się na ulicę Patersona, gdzie zaparkowałam naprzeciw domu Julii Cenetty. Pomyślałam, że tu można zjeść tak samo, jak w każdym innym miejscu, a przy okazji obserwować, czy przypadkiem nie pojawi się Kenny.
Zjadłam kurczaka i ciasteczka. Popiłam i doszłam do wniosku, że to wymarzona kolacja: nie musiałam się denerwować obecnością Spira, nie miałam talerzy do zmywania, po prostu pełny luz.
W domu Julii świeciło się światło, ale zasłony były zaciągnięte, więc i tak nic nie mogłam zobaczyć. Na podjeździe stały dwa samochody. Jeden należał do Julii, a drugi pewnie do jej matki.
Nagle na chodniku przed domem zatrzymał się nowiutki samochód. Wysiadł z niego jakiś blondynek i podszedł do drzwi. Otworzyła mu Julia. Była w dżinsach i kurtce. Krzyknęła coś przez ramię i wyszła z domu. Blondyn i Julia całowali się przez kilka minut w samochodzie. W końcu chłopak uruchomił silnik i oboje odjechali. I to by było na tyle, jeśli chodzi o Kenny’ego.
Podjechałam do wypożyczalni kaset wideo Vica i wzięłam Pogromców duchów, mój ulubiony film, po którym zawsze przychodziły mi do głowy jakieś pomysły. Po drodze kupiłam jeszcze prażoną kukurydzę, batonik Kit-Kat, torbę ciasteczek z masłem orzechowym i rozpuszczalną czekoladę. W końcu, jak szaleć, to szaleć.
Kiedy wróciłam do domu, zauważyłam, że sekretarka mruga czerwoną diodą.
Spiro chciał się koniecznie dowiedzieć, czy poczyniłam jakieś postępy w sprawie jego trumien, i pytał, czy nie wybrałabym się z nim do kina po ceremonii wystawienia niejakiego Kingsmitha. Na oba pytania mogłam bez wahania i z całą mocą odpowiedzieć NIE! Odwlekałam telefon do niego, gdyż nawet jego głos z taśmy przyprawiał mnie o mdłości.
Druga wiadomość była od „Leśnika”: „Zadzwoń do mnie”.
– Kto mówi? – zapytał „Leśnik”.
– Tu Stephanie. Co się stało?
– Szykuje się impreza. Powinnaś się chyba przygotować.
– Mam włożyć szpilki i pończochy?
– Myślałem raczej o drobiazgach z firmy Smith amp; Wesson.
– Domyślam się, że chcesz się ze mną spotkać.
– Jestem w zaułku na rogu ulic West Lincoln i Jacksona.
Ulica Jacksona miała niemal trzy kilometry i biegła obok wysypisk śmieci, starych opuszczonych zakładów hydraulicznych i najrozmaitszych spelunek oraz podrzędnych hotelików. Była to tak zapuszczona dzielnica, że młodocianym gangom nie chciało się tam nawet mazać graffiti na ścianach. Tylko nieliczne samochody zapuszczały się w te okolice. Lampy uliczne porozbijali chuligani, a nikomu nie przyszło do głowy, by je powymieniać. Pożary były tam na porządku dziennym. W związku z tym przybywało osmalonych budynków o oknach pozabijanymi deskami. W zapchanych śmieciami studzienkach pełno było strzykawek i igieł.