Zamknęła za sobą drzwi. Myron dotarł do swojego fotela, wziął telefon i zadzwonił do Wina. Win odebrał po pierwszym sygnale.
– Wysłów się.
– Masz jakieś plany na wieczór?
– Moi? Oczywiście.
– Jak zwykle seans poniżającego seksu?
– Poniżającego seksu? – powtórzył Win. – Mówiłem ci, żebyś nie czytał czasopism Jessiki.
– Możesz go odwołać?
– Mogę, ale to śliczne dziewczątko będzie bardzo zawiedzione.
– A wiesz choć, jak ma na imię?
– Co? Mam ci je podać z głowy?
Któryś z robotników zaczął walić młotem. Myron zakrył wolną dłonią ucho.
– Możemy się spotkać u ciebie? Chcę odbić od ciebie kilka piłek.
– Jestem ścianą, która czeka na twoją grę w słownego squasha – odparł bez wahania Win.
Myron uznał to za zgodę.
6
Drużyna Brendy Slaughter, New York Dolphins, trenowała w gimnazjum w Englewood w New Jersey. Wchodząc na salę, Myron poczuł, jak go ściska w piersi. Z przyjemnością wsłuchał się w miły odgłos kozłowanych piłek i wciągnął w nozdrza zapach szkolnej sali – znajomą mieszankę napięcia, młodości i niepewności. Grał na wielkich arenach sportowych, lecz ilekroć, nawet jako widz, wchodził do nowej sali gimnastycznej, miał wrażenie, że przekracza wrota czasu.
Wszedł po schodach na drewnianą, wąską, składaną trybunę. Trzeszczały przy każdym kroku. Technologia zrobiła postępy w życiu codziennym, ale stan szkolnych sal gimnastycznych na to nie wskazywał. Na jednej ze ścian wisiały nieśmiertelne aksamitne proporce, dokumentujące zdobycie rozmaitych tytułów w mistrzostwach grupowych, stanowych i kraju, a w kącie lista szkolnych rekordów lekkoatletycznych. Elektryczny zegar był wyłączony. Zmęczony woźny zamiatał parkiet, sunąc po nim jak maszyna do wyrównywania tafli lodowiska.
Brenda Slaughter ćwiczyła rzuty osobiste z tak uszczęśliwioną miną, jakby całkiem zatraciła się w prostych rozkosznych ruchach. Podkręcone wstecznie jej palcami piłki nie dotykały obręczy, wprawiając spód siatki w leciutkie podskoki. Miała na sobie koszulkę bez rękawków, nałożoną na czarny obcisły top. Jej skóra błyszczała od potu.
Zauważyła Myrona i się uśmiechnęła. Niepewnym uśmiechem nowej kochanki rano po pierwszej wspólnie spędzonej nocy. Pokozłowała w jego stronę i podała mu piłkę. Chwycił ją, palcami odruchowo odnajdując rowki.
– Musimy porozmawiać – powiedział.
Skinęła głową i usiadła obok niego na ławce. Twarz miała szeroką i spoconą, naturalną.
– Twój ojciec przed zniknięciem wyjął z konta wszystkie pieniądze.
Z jej twarzy znikła błogość, oczy uciekły w bok, potrząsnęła głową.
– Niesamowite.
– Co?
Wyjęła mu piłkę z rąk i ścisnęła ją tak, jakby się bała, że wyrosną jej skrzydła i odleci.
– Zupełnie jak moja matka. Najpierw znikły ubrania. A potem pieniądze.
– Twoja matka zabrała pieniądze?
– Co do centa.
Myron przyjrzał się Brendzie. Wpatrywała się w piłkę. Minę miała tak szczerą i naiwną, że poczuł, jak w nim coś topnieje. Odczekał chwilę i zmienił temat.
– Czy przed zniknięciem Horace gdzieś pracował? – spytał.
Koleżanka z drużyny, piegowata dziewczyna z końskim ogonem, zawołała do Brendy i klasnęła w dłonie, prosząc o piłkę. Brenda uśmiechnęła się do niej i podała piłkę. Pieguska, szybko kozłując, pobiegła w stronę kosza.
– Pracował w szpitalu Świętego Barnaby jako ochroniarz. Znasz ten szpital?
Myron skinął głową. Szpital Barnaby był w jego rodzinnym mieście, w Livingston.
– Też tam pracuję – powiedziała. – W klinice pediatrycznej. Łączę studia z praktyką. Dopomogłam mu w zdobyciu tej pracy. Właśnie tam dowiedziałam się, że przepadł. Od jego szefa, który spytał mnie, co się z nim dzieje.
– Jak długo Horace tam pracował?
– Czy ja wiem. Cztery, pięć miesięcy
– A jak się nazywa ten szef?
– Calvin Campbell.
Myron zapisał na kartce imię i nazwisko.
– Gdzie jeszcze bywa Horace?
– Tam gdzie zwykle.
– Na boiskach?
Brenda skinęła głową.
– Poza tym nadal dwa razy w tygodniu sędziuje mecze drużyn szkolnych.
– Czy ktoś z bliskich przyjaciół mógł mu pomóc w ucieczce?
Pokręciła głową.
– Nie znam takich.
– A członkowie rodziny?
– Ciocia Mabel. Jeżeli komukolwiek by zaufał, to swojej siostrze.
– Mieszka gdzieś niedaleko?
– Tak. W West Orange.
– Możesz do niej zadzwonić? I powiedzieć, że chciałbym wpaść?
– Kiedy?
– Zaraz. – Myron spojrzał na zegarek. – Jeżeli się pośpieszę, to zdążę wrócić przed końcem treningu.
Brenda wstała.
– Na korytarzu jest automat. Zadzwonię do niej – powiedziała.
7
Kiedy jechał do domu Mabel Edwards, odezwał się jego telefon komórkowy.
– Dzwoni Norm Zuckerman – poinformowała Esperanza.
– Daj go.
Trzasnęło.
– Norm? – powiedział Myron.
– Jak się masz, złociutki?
– Świetnie.
– To dobrze, dobrze. Dowiedział się czegoś?
– Nie.
– Dobrze, świetnie, doskonale. – Norm zawahał się. Wesołość w jego głosie była nieco wymuszona. – Gdzie jesteś?
– W samochodzie.
– A, rozumiem, rozumiem. Wybierzesz się na trening Brendy?
– Właśnie stamtąd jadę.
– Zostawiłeś ją samą?
– Trenuje. Jest z nią tuzin osób. Nic jej się nie stanie.
– Pewnie tak – rzekł bez przekonania Norm. – Musimy porozmawiać, Myron. Kiedy wrócisz na trening?
– Za jakąś godzinę. O co chodzi, Norm?
– Za godzinę. To do zobaczenia.
Ciotka Mabel mieszkała w West Orange, podmiejskiej miejscowości za Newark, należącej do tych „zmieniających się” suburbiów, w których procent białych rodzin wciąż malał. Zjawisko to narastało. Mniejszości etniczne wynosiły się z dużych miast do najbliższych przedmieść, wskutek czego biali, uciekając stamtąd, przenosili się dalej od miast. W języku branży handlu nieruchomościami nazywano to postępem.
Lecz i tak wydawało się, że wysadzana drzewami aleja, przy której mieszkała Mabel, leży milion lat świetlnych od miejskich slamsów, które Horace nazywał domem. Myron dobrze znał West Orange. Sąsiadowało z jego rodzinnym Livingston. Livingston też zaczęło się zmieniać. Kiedy chodził do szkoły średniej, to miasto było białe. Bardzo białe. Śnieżnobiałe. Tak białe, że na sześciuset absolwentów z jego rocznika tylko jeden dzieciak był czarny – należał do drużyny pływackiej. Trudno o bielsze miasto.
Dom był parterowy – entuzjaści nazwaliby go pewnie willą – na oko z trzema sypialniami, łazienką, toaletą i zaadaptowaną piwnicą z wysłużonym stołem bilardowym. Myron zaparkował forda taurusa na podjeździe.
Mabel Edwards dobijała pięćdziesiątki, choć mogła być nieco młodsza. Po otwarciu drzwi posłała Myronowi uśmiech, który zmienił jej pospolite rysy w niemal niebiańskie. Była dużą kobietą z mięsistą twarzą i kędzierzawymi włosami. Jej sukienka wyglądała jak stare draperie. Na olbrzymich piersiach spoczywały zawieszone na łańcuszku okulary z półszkłami. Prawe oko miała zapuchnięte, chyba wskutek uderzenia. W ręku ściskała robótkę.
– A niech mnie – powiedziała. – Myron Bolitar. Zapraszam.
Myron wszedł za nią. W środku panował lekki zaduch domu dziadków. Kiedy jesteś dzieckiem, taki zapach przyprawia cię o ciarki. Jako dorosły, z chęcią byś go zabutelkował i w złe dni doprawiał nim kubek kakao.
– Zaparzyłam kawę, Myron. Napijesz się?
– Z przyjemnością, dziękuję.
– Usiądź. Zaraz wrócę.
Myron usiadł na twardej kanapie w kwiecisty wzór. Z jakiegoś powodu położył ręce na kolanach, jakby czekał na nauczycielkę. Rozejrzał się. Na stoliku stały afrykańskie rzeźby z drewna. Gzyms kominka okupował rząd rodzinnych fotografii. Młody człowiek widniejący na prawie wszystkich wyglądał mu znajomo. Domyślił się, że to syn Mabel Edwards. Miał przed sobą typowy rodzicielski ołtarz – oprawioną w ramki fotograficzną dokumentację życia latorośli od niemowlęctwa po dorosłość. Było tam zdjęcie bobasa, szkolne portrety na charakterystycznym tęczowym tle, grający w kosza młodzian z wielkim afro, bal maturalny w smokingach, para absolwentów i tak dalej. Banał, ale takie fotograficzne montaże zawsze go wzruszały, grając na jego nadwrażliwości jak głupawa reklama okolicznościowych kartek firmy Hallmark.