– O czym to świadczy? – spytała zdezorientowana.
– Nie wiem. Twój tata był zaangażowany politycznie?
– Nie.
– Znał Arthura Bradforda lub kogoś z jego sztabu wyborczego?
– Nic o tym nie wiem. – Brenda otworzyła worek na śmieci, zajrzała do środka i twarz jej się zmieniła. – Chryste!
Myron ukląkł przy niej. Rozchyliła worek, żeby mógł zajrzeć. W środku była koszula sędziowska w biało-czarne pasy, z napisem na prawej kieszeni „Stowarzyszenie Sędziów Koszykówki Stanu New Jersey”. Na lewej widniała duża czerwona plama.
Plama krwi.
9
– Powinniśmy zawiadomić policję – rzekł Myron.
– I co im powiemy?
Nie był pewien co. W zakrwawionej koszuli nie było dziury – żadnych widocznych rozcięć ani rozdarć – a plama miała kształt wachlarza. Skąd się wzięła? Dobre pytanie. Myron, nie chcąc zatrzeć ewentualnych śladów, tylko przyjrzał się koszuli. Plama była gruba i chyba lepka, a nawet wilgotna. Trudno powiedzieć, kiedy powstała, bo koszulę schowano do plastikowego worka. Najprawdopodobniej niedawno.
No tak. Co poza tym?
Zastanawiało umiejscowienie plamy. Jeśli Horace miał tę koszulę na sobie, to dlaczego krew znalazła się tylko w tym jednym miejscu? Gdyby rozbito mu nos, plama byłaby szersza. Gdyby do niego strzelono, w koszuli byłaby dziura. A gdyby to on kogoś uderzył, krew by się rozprysła i ochlapała większą część koszuli.
Dlaczego była tylko w jednym miejscu?
Ponownie przyjrzał się koszuli. Było tylko jedno wytłumaczenie – dziwne, ale najbardziej prawdopodobne – w chwili zranienia Horace nie miał jej na sobie. Koszuli użyto do zatamowania krwi jako tamponu. To wyjaśniało umiejscowienie i rozmiary plamy. Jej wachlarzowaty kształt świadczył, że koszulę przytknięto do krwawiącego nosa.
Byczo, para buch, koła w ruch! Wprawdzie niczego to nie wyjaśniało, ale sprawa ruszyła z miejsca. Myron lubił ruch.
– Co powiemy policji? – przerwała mu tok myśli Brenda, ponawiając pytanie.
– Nie wiem.
– Myślisz, że tata uciekł?
– Tak.
– Więc może nie chce, żeby go odnaleźć.
– Prawie na pewno.
– Wiemy, że uciekł z własnej woli. Więc co im powiemy? Że na jego koszuli w szafce znaleźliśmy trochę krwi? Przecież policja to oleje.
– Nawet nie rozepnie rozporka.
Kiedy opróżnili szafkę, Myron odwiózł Brendę na trening. Raz po raz zerkał we wsteczne lusterko, wypatrując szarej hondy accord. Było wiele hond, ale z innymi numerami rejestracyjnymi.
Po wysadzeniu Brendy przed salą pojechał Palisades Avenue do biblioteki w Englewood. Miał kilka wolnych godzin, a chciał zdobyć więcej informacji o rodzinie Bradfordów.
Biblioteka w Englewood przy Grand Avenue, w bok od Palisades Avenue, wyglądała jak niezgrabny statek kosmiczny. W roku 1968, kiedy wzniesiono ten budynek, zapewne chwalono go za futurystyczny wygląd. W tej chwili jednak wyglądał jak dekoracja, z której zrezygnowano podczas kręcenia Ucieczki Logana.
Myron szybko znalazł bibliotekarkę, wprost wzorcową, jakby specjalnie wybraną do tej roli – kanciastą, z szarym kokiem, w okularach i z perłami. Nazywała się, jak wynikało z tabliczki, Kay. Podszedł do niej z chłopięcym uśmiechem, na którego widok panie takie jak ona zwykle szczypały go w policzek i częstowały grzanym jabłecznikiem.
– Mam nadzieję, że pani mi pomoże – powiedział.
Pani Kay spojrzała na niego badawczo i ze zmęczeniem, co częste u bibliotekarek i policjantów, którzy wiedzą, że zaraz im skłamiesz, z jaką prędkością jechałeś.
– Chciałem przejrzeć artykuły z „Jersey Ledger” sprzed dwudziestu lat.
– Mikrofilmy. – Głęboko westchnęła, wstała i zaprowadziła go do czytnika. – Ma pan szczęście.
– Dlaczego?
– Właśnie skomputeryzowali indeksy. Przedtem trzeba było szukać samemu.
Pani Kay pokazała mu, jak korzystać z czytnika i indeksu w komputerze. Wyglądał standardowo. Gdy odeszła, Myron wpisał najpierw nazwisko Anity Slaughter. Pudło. Nic dziwnego, ale zawsze warto próbować. Czasem dopisywało ci szczęście. Wystukiwałeś nazwisko, wyskakiwał artykuł i czytałeś: „Zwiałam do Florencji we Włoszech. Znajdziesz mnie w hotelu Plaza Lucchesi nad rzeką Arno, pokój 218”. Zdarzało się to nieczęsto. Ale zdarzało.
Wpisanie nazwiska Bradford przyniosło milion trafień. Myron nie bardzo wiedział, czego właściwie szuka. Wiedział natomiast dobrze, kim są Bradfordowie. Należeli do arystokracji New Jersey, stanowiąc miejscowy odpowiednik klanu Kennedych. Bradford senior był gubernatorem stanu pod koniec lat sześćdziesiątych, a jego najstarszy syn, Arthur, ubiegał się właśnie o ten sam urząd. Młodszy z braci, Chance – Myron chętnie zażartowałby z jego imienia, ale gdy nazywasz się Myron, to nie śmiejesz się, dziadku, z cudzego przypadku – prowadził kampanię wyborczą Arthura, odgrywając w niej taką rolę jak – by pozostać przy Kennedych – Robert wobec Johna.
Bradfordowie zaczynali skromnie. Stary Bradford pochodził z rodziny farmerskiej. Jako właściciel połowy miasta Livingston, w latach sześćdziesiątych uważanego za prowincjonalną dziurę, kawałek po kawałku rozprzedał ziemię firmom budującym dwupoziomowce i domy w stylu kolonialnym dla pokolenia powojennego wyżu demograficznego, uciekającego z Newark, Brooklynu i podobnych miejsc. Myron też dorósł w dwupoziomowym domu, wzniesionym na dawnych ziemiach Bradfordów.
Ale stary Bradford był sprytniejszy od wielu. Zainwestował pieniądze w miejscowe silne przedsiębiorstwa, głównie centra handlowe, a – co ważniejsze – sprzedawał ziemię powoli, zwlekając i nie śpiesząc się ze zgarnięciem gotówki. A ponieważ zaczekał nieco dłużej, nagły skok cen gruntów uczynił z niego prawdziwego barona. Poślubił arystokratkę z Connecticut, w której żyłach płynęła błękitna krew. Przebudowała ona starą farmę, przemieniając ją w zbytkowny monument. Bradfordowie pozostali w Livingston, otaczając ogromną posiadłość ogrodzeniem. Ze swojego zamku na wzgórzu, otoczonego setkami, wyciętych jak ze sztancy domów klasy średniej, spoglądali na nie jak panowie feudalni na czworaki chłopów pańszczyźnianych. Nikt w mieście właściwie ich nie znał. Mały Myron i jego koledzy nazywali ich milionerami. Bradfordów otaczała legenda. Podobno, jeśli wspiąłeś się na ogrodzenie ich posiadłości, uzbrojeni strażnicy strzelali do ciebie. Siedmioletniego Myrona ostrzegli przed tym dwaj szóstoklasiści. Wystraszony, uwierzył im bez zastrzeżeń. Bardziej od Bradfordów bano się tylko starej Pani Nietoperz, która mieszkała w budzie obok szkolnego boiska do bejsbolu, porywała i zjadała małych chłopców.
Choć Myron postanowił zawęzić przegląd informacji o Bradfordach do roku 1978, wzmianek o nich i tak było co niemiara. Najwięcej z marca, podczas gdy Anita uciekła w listopadzie. Błąkało mu się po głowie mgliste wspomnienie z czasów, gdy rozpoczynał naukę w gimnazjum, ale nie zdołał go przywołać. O Bradfordach zrobiło się wtedy głośno w związku z jakimś skandalem. Włożył mikrofilm do czytnika. Nie miał uzdolnień technicznych – o co winił przodków – więc zabrało mu to dłużej, niż powinno. Po kilku falstartach w końcu udało mu się przeczytać dwa artykuły. Wkrótce potem natknął się na nekrolog. „Elizabeth Bradford, córka Richarda i Miriam Worthów, żona Arthura Bradforda, matka Stephena Bradforda, odeszła w wieku lat trzydziestu…”.
Nie podano przyczyny śmierci, ale Myron przypomniał sobie tę historię. Prawdę mówiąc, to odgrzano ją ostatnio w prasie w związku z wyścigiem do fotela gubernatora. Pięćdziesięciodwuletni wdowiec wciąż, jeśli wierzyć doniesieniom, opłakiwał śmierć żony. Spotykał się z kobietami, owszem, ale – jak wieść gminna niosła – nigdy nie przebolał utraty młodej małżonki. Stawiało go to w podejrzanie korzystnym świetle wobec trzykrotnie żonatego rywala, Jima Davisona. Ciekawe, czy w tej gminnej wieści tkwiło źdźbło prawdy. Arthura Bradforda uważano za mało sympatycznego, za kogoś pokroju Boba Dole’a. Może to chore i niesmaczne, ale co mogło lepiej poprawić taki wizerunek niż wskrzeszenie miłości do zmarłej żony?