Odprawiwszy Grotiusa na trzy godziny, poszedłem nie spiesząc się na wrzosowiska i tam, w silnym słońcu, położyłem się na trawie, aby się zastanowić. Ani Grotius, ani Baloyne w liście nie zająknęli się o konieczności złożenia przeze mnie obietnicy, a może aż przysięgi dochowania sekretu, lecz taka „inicjacja” w Projekcie rozumiała się sama przez się.

Była to jedna z typowych sytuacji uczonego naszych czasów – w specyficznym powiększeniu, istny eksponat. Najłatwiej jest, dla zachowania czystych rąk, metodą strusiopiłatową nie mieszać się do niczego, co – choćby w odległych konsekwencjach – zahacza o potęgowanie środków zagłady. Lecz to, czego nie chcemy robić, zawsze zrobią za nas inni. Powiada się, że nie jest to moralnym argumentem – zgoda. Można odpowiedzieć przypuszczeniem, że ten, kto godzi się na udział w takiej pracy będąc pełnym skrupułów, zdoła je w krytycznej chwili uruchomić, a jeśli nawet mu się nie uda, to i szansy podobnej nie będzie, gdy zastąpi go człowiek pozbawiony skrupułów.

Co do mnie, nie myślę się tak bronić. Powodowały mną inne racje. Jeśli wiem, że dzieje się coś niezwykle ważnego, a zarazem groźnego potencjalnie, zawsze wolę być w owym miejscu, aniżeli oczekiwać rozwoju wypadków z czystym sumieniem i pustymi rękami. Ponadto nie mogłem uwierzyć w to, aby cywilizacja stojąca nieporównanie wyżej od nas wysyłała w Kosmos informację dającą się przerobić na broń. Jeśli ludzie Projektu myśleli odmiennie, wcale mnie to nie poruszało. A wreszcie szansa, jaka nagle otwarła się przede mną, była nieporównywalna z niczym, co mogło mnie jeszcze oczekiwać w życiu.

Następnego dnia polecieliśmy z Grotiusem do Nevady, gdzie stał już wojskowy helikopter. Dostałem się w tryby sprawnej i niezawodnej maszynerii. Ten drugi lot trwał około dwóch godzin, prawie cały czas nad południową pustynią. Grotius dokładał starań, abym nie poczuł się jak nowo zwerbowany członek szajki gangsterskiej i w tym celu nie narzucał mi się, a także nie próbował jakiegoś gorączkowego wtajemniczenia w czarne sekrety, które czekały u celu.

Z wysokości osiedle przedstawiało się jako nieregularna gwiazda zatopiona w piaskach pustyni. Żółte buldożery łaziły po okolu wydm jak żuki. Wylądowaliśmy na płaskim dachu najwyższego budynku osiedla, które nie sprawiało miłego wrażenia swą architekturą. Był to kompleks masywnych kloców betonowych, wybudowany jeszcze w latach pięćdziesiątych jako centrum techniczne i mieszkalne nowego poligonu atomowego, ponieważ stare poligony stawały się nie do użycia w miarę wzrostu mocy ładunków. Nawet w odległym od nich Las Vegas szyby wylatywały po każdej większej eksplozji. Nowy poligon miał się znajdować w sercu pustyni, około 30 mil od osiedla, które zabezpieczono przed możliwym podmuchem i opadem radioaktywnym.

Całą strefę zabudowaną okalał system skierowanych ku pustyni skośnych tarcz, których zadaniem było łamać falę uderzeniową, wszystkie budowle były bezokienne, o podwójnych murach, z wewnętrzną przestrzenią wypełnioną bodajże wodą. Komunikację sprowadzono do podziemia, budynki zaś mieszkalne i o przeznaczeniach technicznych zaprojektowano obłe i tak rozstawiono, aby nie mogło dochodzić do niebezpiecznej kumulacji sił udarowych wskutek wielokrotnych odbić i załamań fali podmuchowej.

Lecz była to prehistoria owej osady, ponieważ przed zakończeniem budowy zawarte zostało nuklearne moratorium. Stalowe drzwi budynków dokręcono wtedy na głucho, wyloty wentylacyjne zagwożdżono, maszyny i urządzenia warsztatowe zapakowano do pojemników wypełnionych smarem i spuszczono do podziemi (pod poziomem ulic znajdował się drugi: składów i magazynów oraz trzeci poziom – kolejki pospiesznej). Miejsce to gwarantowało doskonałą izolację prac i dlatego ktoś w Pentagonie przeznaczył je Projektowi, może i dlatego również, że dawało się uratować tych kilkaset milionów dolarów, które poszły w beton i stal.

Pustynia nie dobrała się do wnętrzności osiedla, lecz zalała je piaskiem, tak że na początku było mnóstwo roboty z oczyszczaniem, a jak się okazało, instalacja wodna nie działała, ponieważ zmienił się poziom wód gruntowych i trzeba było bić nowe studnie artezyjskie. Zanim trysnęła woda, przywożono ją helikopterami. O wszystkim tym dokładnie mi opowiadano, abym pojął, jak znacznie skorzystałem na tak późnym zaproszeniu.

Baloyne oczekiwał mnie na owym dachu, który stanowił główne lądowisko śmigłowców. Sam budynek mieścił administrację Projektu. Ostatni raz widzieliśmy się przed dwoma laty w Waszyngtonie. Jest to osoba, z której cieleśnie wykroiłoby się dwie, a duchowo – bodaj i cztery. Baloyne jest, i chyba pozostanie, większy od swych osiągnięć, ponieważ bardzo rzadko się zdarza, aby w tak obdarowanym człowieku wszystkie konie psychiczne ciągnęły równo w tę samą stronę. Podobny nieco do świętego Tomasza, który, jak wiadomo, nie w każdych mieścił się drzwiach, a trochę do młodego Assurbanipala (lecz bez brody), zawsze chciał robić więcej, niż mógł. Jakkolwiek czysta to supozycja, podejrzewam, że – wedle onej zasady i w bodaj rozleglejszym zakresie – na samym sobie dokonał w ciągu lat takich operacji psychokosmetycznych, o jakich – w odniesieniu do mojej osoby – mówiłem w Przedmowie. Bolejąc potajemnie (ale to moja hipoteza, powtarzam) nad własnym wyglądem duchowym i fizycznym – ponieważ był niepewnym siebie i nieśmiałym grubasem – przybrał sposób bycia, który można by nazwać ironią obrotową. Wszystko absolutnie mówił w cudzysłowie, z wyakcentowaną sztucznością i przesadą, spotęgowaną także samym wysłowieniem się, jak gdyby grał kolejno lub naraz wymyślane ad hoc role, każdego więc, kto nie znał go długo i dobrze, szokował tym, że nigdy nie było wiadomo, co ma za prawdę, a co za fałsz, kiedy przemawia serio, a kiedy bawi się tylko rozmówcą.

Ów ironiczny cudzysłów stał się wreszcie jego naturą; mógł w nim wygłaszać horrenda, których nikomu innemu by nie wybaczono. Mógł nawet z siebie samego szydzić bez granic, gdyż ów chwyt, w zasadzie bardzo prosty, przez konsekwentne stosowanie obdarzył go niepochwytnością wręcz znakomitą.

Z żartu, z autoironii zbudował wokół swojej osoby takie systemy fortyfikacji niewidzialnych, że właściwie i ci, co – jak ja – znali go od lat, nie umieli przewidywać jego reakcji: przypuszczam, że dbał o to specjalnie i że wszystko, co niekiedy wprost na błazeństwo zakrawało, czynił z tajonym rozmysłem, który tylko wydawał się całkowitą improwizacją.

Przyjaźń nasza wzięła się stąd, że Baloyne najpierw lekceważył mnie, a potem mi zazdrościł. Jedno i drugie raczej mnie bawiło. Zrazu sądził, że jako filolog i humanista nie będzie potrzebował w życiu matematyki, a że był uduchowiony, przekładał wiedzę o człowieku nad wiedzę o naturze. Lecz potem wdał się w językoznawstwo jak w niebezpieczną aferą miłosną, więc począł zmagać się z panującymi aktualnie modami strukturalizmu i zasmakował, jakkolwiek opornie, w matematyce. Dostał się więc z niechęcią na mój teren i rozumiejąc, że jest tam ode mnie słabszy, umiał się do tego przyznać w taki sposób, że właściwie to ja, razem z moją matematyką, byłem ośmieszany. Czy powiedziałam już, że Baloyne przedstawiał postać renesansową? Lubiłem jego irytujący dom, w którym zawsze tylu było ludzi, że w cztery oczy porozmawiać z gospodarzem, dawało się nie wcześniej niż około północy.

To, co powiedziałem dotychczas, odnosi się do fortyfikacji, jakimi Baloyne otoczył swoją osobowość, lecz nie do niej samej. Trzeba specjalnej hipotezy, by domyślić się tego, co trwa intra muros. Przypuszczam, że lęk. Nie wiem, czego się obawiał – może siebie. Musiał mieć bardzo wiele do ukrywania – skoro takim wypracowanym otoczył się hałasem, tyle miał wciąż koncepcji, projektów i w tak zbędne wdawał się sprawy jako członek niezliczonych stowarzyszeń, konwersatoriów, zawodowy niejako odpowiadacz na ankiety uczone i rozpisywane wśród uczonych, umyślnie obciążał się ponad miarę, ponieważ dzięki temu nie musiał z samym sobą przestawać: nigdy nie starczyło mu na to czasu. Załatwiał tedy problemy innych, a tak doskonale orientował się w ludziach, że łatwo stąd było o wniosek, jakoby doskonale orientował się też w sobie. Chyba fałszywy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: