W ciągu lat zadał sobie tyle różnych przymusów, aż zeskorupiał w ową zewnętrzną, powszechnie widomą jego naturę – uniwersalnego aktywisty rozumu. Był więc Syzyfem z wyboru; ogrom jego wysiłków kamuflował wszelką ich niewydarzoność, jeśli bowiem sam układał reguły i prawa działań, nikt nie mógł do końca i na pewno wiedzieć, czy urzeczywistnia wszystko, co sobie postanowił, czy się czasem nie potyka. Tym bardziej że chętnie klęskami swoimi się chełpił, podkreślał małość własnego intelektu, ale w cudzysłowie ostentacji. Odznaczał się specyficzną przenikliwością bogato obdarowanych, którzy potrafią ująć każdy, nawet obcy sobie problem od razu od właściwej strony – jakby odruchowo. Był tak pyszny, że stale przymuszał się – jak gdyby w zabawie – do pokory, i tak niespokojny, że nieustannie od nowa musiał się wykazywać, potwierdzać swoją wartość, jednocześnie jej zaprzeczając. Jego gabinet pracy był jakby projekcją jego ducha; wszystko tam było gargantuiczne: komody, biurko, w dzbanie koktajlowym można było cielę utopić; od wielkich okien ku ścianom rozpościerało się jedno biblioteczne pobojowisko. Widać potrzebował tego napierającego zewsząd chaosu nawet korespondencyjnego.
Mówię tak o moim przyjacielu i tak mu się narażam, bo nie inaczej mówiłem poprzednio o sobie: nie wiem, co w ludziach Projektu zadecydowało o jego ostatecznym losie. Niejako na wszelki wypadek i z myślą o przyszłości dalszej przedstawiam więc także i takie części, których sam nie potrafię złożyć w żadną całość – może uda się to kiedyś komu innemu.
Jako zakochany w historii i zapatrzony w nią, Baloyne wjeżdżał w czasy nadchodzące niejako tyłem; nowożytność miał za niszczycielkę wartości, a technologie za instrumenty szatana. Jeśli przesadzam, to nieznacznie tylko. Był przekonany o tym, że kulminacja ludzkości nastąpiła już dość dawno temu, może w renesansie, i rozpoczął się długi, potęgujący szybkość zjazd w dół. Jakkolwiek był renesansowym homo animatus i homo sciens, lubował się w kontaktach z ludźmi, których zaliczam do najmniej interesujących, chociaż najgroźniejszych dla naszego rodzaju, mianowicie z politykami. O karierze politycznej nie marzył, a jeśli tak, ukrył to nawet przede mną. Ale wszelkich kandydatów na stanowiska gubernatorskie, ich małżonki, aspirantów do krzesła kongresowego lub już „gotowych” kongresmenów, razem z siwowłosymi, i sklerotycznymi senatorami, oraz owych mieszańców, co są tylko pół- lub ćwierćpolitykierami i zajmują stanowiska osłonięte mgłą (ale mgłą w najlepszym gatunku), można było u niego zastać niezwykle często.
Moje wysiłki, aby podtrzymywać, jak głowę nieboszczyka, rozmowę z takimi ludźmi, a czyniłem to przez wzgląd na Baloyne’a, waliły się po pięciu minutach, podczas gdy on umiał mleć z nimi plewy godzinami – Bóg raczy wiedzieć, po co! Nigdy go jakoś wręcz o to nie spytałem, a teraz okazało się, że owe kontakty dały owoce, bo podczas lustrowania kandydatów na stanowisko naukowego kierownika Projektu wyjaśniło się, iż wszyscy, ale to wszyscy doradcy, rzeczoznawcy, członkowie, wraz z przewodniczącymi i czterogwiazdkowymi generałami, jednego tylko Baloyne’a chcieli i jemu tylko ufali. On zresztą, jak wiem, wcale się do objęcia tego stanowiska nie palił. Był dostatecznie rozumny, aby pojąć, że prędzej czy później konflikt, i to diabelnie przykry, między tymi dwoma środowiskami, które miał funkcją swą połączyć, jest nie do uniknięcia,
Wystarczyło przypomnieć sobie a propos historię projektu Manhattan oraz losy ludzi, którzy nim kierowali na stanowiskach uczonych, a nie generałów. Podczas kiedy drudzy po prostu awansowali i mogli spokojnie wziąć się do pamiętników, pierwszych z dziwną regularnością spotykało „wypędzenie z obu światów” – polityki i nauki. Baloyne zmienił zdanie dopiero po rozmowie z prezydentem. Nie przypuszczam, aby dał się omamić jakimkolwiek argumentem Po prostu sytuacja, w której prezydent prosił go, a on prośbę tę mógł spełnić, miała dlań dostateczną wartość, aby zaryzykował największą stawkę – całej własnej przyszłości.
Zresztą tutaj już popadam w ton pamfletu, bo poza wszystkim innym musiała być dlań istotnym bodźcem ciekawość. Pewną rolę grało i to, że odmowa przypominałaby stchórzenie, a stchórzyć pełną tego świadomością może tylko człowiek, któremu na co dzień wszelki lęk jest obcy. Lękliwy, niepewny, nie znajdzie odwagi, aby się aż tak przeraźliwie obnażyć, niejako potwierdzając przed samym sobą także rys wiodący swej natury. Jeżeli jednak desperacja tego rodzaju miała swój udział w jego decyzji, okazał się na pewno właściwym człowiekiem na owym możliwie najniewygodniejszym miejscu całego Projektu.
Opowiadano mi, że generał Easterland, pierwszy administracyjny szef MAVO, do tego stopnia nie umiał dać sobie z nim rady, że własnowolnie ustąpił ze swego stanowiska, Baloyne zaś roztoczył wokół siebie atmosferę i opinię człowieka łaknącego przede wszystkim ucieczki z Projektu i tak głośno marzył o tym, by Waszyngton przyjął jego dymisję, że następcy Easterlanda, pragnąc uniknąć nieprzyjemnych rozmów na szczycie, ustępowali mu, jak mogli. Kiedy poczuł się pewniej w siodle, sam wystąpił z wnioskiem o przyłączenie mnie do Rady Naukowej; groźba dymisji nie była już nawet potrzebna.
Spotkanie nasze odbyło się pod nieobecność reporterów i fleszów: zrozumiałe przecież, że o żadnej publicity nie mogło być i mowy. Wysiadając na dachu z helikoptera, widziałem, że naprawdę był wzruszony. Próbował mnie nawet uściskać (czego nie znoszę). Jego świta trzymała się w pewnej odległości; przyjmował mnie trochę jak władca udzielny i miałem wrażenie, że obaj jednakowo odczuwamy nieodjemną śmieszność tej sytuacji. Na dachu nie było ani jednego człowieka w mundurze; przemknęła mi myśl, że to Baloyne ukrył ich troskliwie, aby mnie nie zrażać, ale pomyliłem się – tylko w rozmiarach jego władzy, co prawda: usunął ich bowiem z całego terenu swej jurysdykcji, jak się potem wyjaśniło.
Na drzwiach jego gabinetu ktoś wypisał kredką do ust, ogromnymi literami: COELIUM. Mówił do mnie, rzecz jasna, bez przerwy, a rozpromienił się oczekująco, kiedy, jak nożem ucięta, świta została za drzwiami i spojrzeliśmy sobie w oczy – sami.
Dopóki patrzyliśmy na siebie z sympatią czysto, aby, tak rzec, zwierzęcą, nic nie zamącało harmonii spotkania. Później jednak zacząłem wypytywać Baloyne’a o pozycję Projektu wobec Pentagonu i administracji – a konkretnie o rozmiary swobody dysponowania ewentualnymi wynikami prac. Próbował, choć bez przekonania, posłużyć się owym monumentalnym dialektem, którego używa departament stanu, więc okazałem mu więcej złośliwości, niż chciałem, przez co zapanowało między nami lekkie napięcie, zmyte dopiero czerwonym winem (Baloyne musi pić wino) podczas obiadu. Pojąłem później, że wcale nie zaraził się urzędowością, lecz mówił sposobem, który pozwala największą ilość dźwięków wyposażyć w minimum treści, bo jego gabinet naszpikowany był podsłuchem, który stanowił elektroniczny farsz wszystkich bodaj budynków z pracowniami i laboratoriami włącznie.
Dowiedziałem się o tym dopiero po kilku dniach od fizyków, wcale owym faktem nie przejętych; uważali to za stan naturalny, mniej więcej jak piasek na pustyni. Żaden z nich zresztą na krok się nie ruszał bez małego aparatu przeciwpodsłuchowego i doprawdy jak dzieci cieszyli się tym, że udaremniają tak wszechstronnie roztoczoną nad sobą opiekę. Ze względów humanitarnych, aby tym zagadkowym (nigdym ich na oczy nie ujrzał) funkcjonariuszom, którzy musieli potem wszystko zarejestrowane przesłuchiwać, za bardzo się nie nudziło, przeciwpodsłuchową elektronikę wyłączało się – taki panował obyczaj – przy opowiadaniu kawałów, zwłaszcza niecenzuralnych. Z telefonów jednak – tak mi doradzono – korzystać nie należało w sprawach nie dotyczących umawiania się na randki z dziewczętami pracującymi w administracji. Osób w mundurach ani takich, które przywodzą mundury na myśl, w całym miasteczku nie było, jakem rzekł, ani na lekarstwo.
Jedynym nienaukowcem, który brał udział w posiedzeniach Rady Naukowej, był doktor (ale praw) Wilhelm Eeney, najlepiej ubrany człowiek Projektu. Reprezentował doktora Marsleya (który chyba przez przypadek był zarazem czterogwiazdkowym generałem). Eeney wiedział doskonale o tym, że młodsi zwłaszcza naukowcy usiłują go naciągać, podając sobie jakieś karteczki z tajemniczymi wzorami i szyframi albo spowiadając się wzajemnie – gdy niby go nie spostrzegli – z niesłychanie radykalnych poglądów.