Toteż nie powiadam, jakobym mógł dostarczyć czegoś więcej oprócz wyobrażeń, jakie o sobie żywię mniej więcej od lat czterdziestu, a jedyną ich osobliwością wydaje mi się to, że nie są dla mnie pochlebne. Niepochlebność owa nie ogranicza się jednak do „zdarcia maski”, które jest jedynym chwytem, dostępnym psychoanalitykowi. Powiedzieć, dajmy na to, o geniuszu, że był moralnie świnią, to niekoniecznie jeszcze w tym go trafić, w czym mogła mieszkać jego prywatna hańba. Myśl, „sięgająca pułapu epoki”, jak powiada w swej książce Yowitt, nie będzie dotknięta takim rodzajem diagnozy. Hańbą geniuszu może być jego intelektualna daremność, jego samowiedza o tym, jak niepewne jest wszystko, czego dokonał. Genialność jest nieustającym zwątpieniem – przede wszystkim. Każdy z wielkich uginał się jednak pod presją ogółu, nie rozwalał stawianych sobie za życia pomników i nie podawał tym samego siebie w wątpliwość.
Jeśli jako osoba z genialnością, podżyrowaną przez kilkudziesięciu uczonych biografów, mogę cokolwiek powiedzieć w kwestii duchowych kulminacji, to tyle tylko, że jasność myśli jest płonącym punktem na obszarze niewyczerpanej ciemności. Geniusz nie jest światłem po prostu, lecz przede wszystkim – trwałym dostrzeganiem mroku otaczającego, a normalnie jego tchórzostwo na tym polega, aby we własnym blasku się kąpać i, póki to możliwe, nie patrzeć poza jego granicę. Bez względu na to, jak wiele jest w nim autentycznej siły, zawsze pozostaje jeszcze taka znaczna reszta, która musi być już tylko siły takiej udaniem.
Za podstawowe cechy mego charakteru uważam tchórzostwo, złość i dumę. Tak się złożyło, że owa trójca miała do dyspozycji określony talent, który ukrył ją i pozornie przeinaczył, a pomogła mu w tym inteligencja, jedno z przydatniejszych w życiu urządzeń do maskowania przyrodzonych cech, jeśli się taki zabieg ma za pożądany. Od czterdziestu kilku lat zachowuję się jak człowiek uczynny i skromny, wyzbyty znamion profesjonalnej pychy, ponieważ bardzo długo i uporczywie wdrażałem się do takiego właśnie postępowania. Jak daleko mogę sięgnąć pamięcią w dzieciństwo, żyłem poszukiwaniem zła, z czego zresztą, rzecz zrozumiała, nie zdawałem sobie sprawy.
Zło moje było izotropowe i doskonale bezinteresowne. W miejscach szanownych, jak kościół, lub w pobliżu szczególnie godnych osób chętnie myślałem o tym, co mi było zakazane. To, że treść owych myśli przedstawiała śmieszną dziecinadę, nie ma najmniejszego znaczenia. Dokonywałem po prostu eksperymentów w takiej skali, na jaką aktualnie było mnie stać. Nie pamiętam wcale, kiedy pierwszy raz wziąłem się do takich doświadczeń. Pamiętam tylko ów przeraźliwy żal, gniew, rozczarowanie, które szły za mną później latami, skoro okazało się, że w głowę, złymi myślami wypełnioną, w żadnym miejscu i przy żadnym sąsiedztwie nie uderza piorun, że wyłamanie się z uczestnictwa w porządku właściwym nie pociąga za sobą żadnej, ale to żadnej konsekwencji.
Jeśli w ogóle można tak powiedzieć o kilkuletnim dziecku, życzyłem sobie owego piorunu lub innej formy straszliwej kary i zapłaty, wyzywałem ją i znienawidziłem świat jako miejsce mojej egzystencji za to, że udowodnił mi daremność wszelkiego, a więc także i złego, uczynku w myśli. Toteż nigdy nie znęcałem się nad zwierzętami ani nawet nad trawą, natomiast siekłem kamienie, piasek, maltretowałem sprzęty, znęcałem się nad wodą, a myślą gwiazdy rozwalałem na kawałki, aby ukarać je za to, że nic ich nie obchodzę, i postępowałem tak w złości coraz bardziej bezsilniejącej w miarę postępów rozumienia, jak śmieszne i głupie są moje czyny.
Nieco później uznawałem stan mój, zdobyty samowiedzą, za rodzaj dojmującego nieszczęścia, z którym nic absolutnie się nie da począć, ponieważ nie może niczemu posłużyć. Powiedziałem, że moja złość była izotropowa: jakoż obdarzałem nią samego siebie najpierw; kształty rąk, nóg własnych, rysy twarzy irytowały mnie, widziane w lustrze, tak jak na ogół gniewają nas i niecierpliwią tylko u innych. Gdy podrosłem jeszcze bardziej, uznałem, że tak niepodobna żyć; postanowiłem sobie w kolejnych decyzjach, jakim właściwie być powinienem, i odtąd dążyłem już, zresztą ze zmienną konsekwencją, do trzymania się raz ustalonego programu.
Autobiografię, która zaczyna się od wymienienia złości z dumą i trwożliwością jako fundamentów ducha, obciąża z deterministycznego punktu widzenia logiczny błąd. Jeśli uznać bowiem, że wszystko jest w nas przesądzone, przesądzone było także moje sprzeciwienie się wewnętrznemu złu, a różnica pomiędzy mną a innymi, lepszymi ludźmi, sprowadzałaby się jedynie do odmiennej lokalizacji źródła uczynków. Co tamci robią z dobrej woli, kosztem niskim, dają bowiem posłuch skłonności naturalnej, ja praktykowałem wbrew niej, więc niejako sztucznie. Ale to przecież ja sam sobie nakazywałem postępki, więc w całościowym bilansie byłem – w tym ujęciu – jednak predestynowany do rzetelnego dobra. Jak Demostenes kamyk do jąkających się ust – włożyłem sobie w głąb ducha żelaza, żeby go naprostować.
Lecz właśnie determinizm pokazuje w tym zrównaniu całą swoją nonsensowność. Płyta gramofonowa, na której utrwalono anielskie pienia, ani o włos nie jest lepsza moralnie od takiej, z której dobywa się morderczy wrzask. Zgodnie z determinizmem ten, kto chciał i mógł stać się lepszy, był na to z góry skazany, tak samo jak ten, kto chciał, lecz nie mógł, albo i ten, co chcieć nawet nie próbował. Oto fałszywy obraz, ponieważ odgłosy walki, nagrane na płytę, nie są walką realną. Znając koszta własne, mogę powiedzieć, że moje zmagania nie były urojone. Determinizm mówi po prostu o czymś najzupełniej innym – siły, jakimi operuje rachunek fizyczny, nie mają tu nic do rzeczy, podobnie jak nie uniewinnia zbrodni jej przekład na język amplitudy atomowych prawdopodobieństw.
W jednym Yowitt na pewno ma słuszność: zawsze poszukiwałem trudności. Okazje, w których mogłem dać upust mojej złości przyrodzonej, zazwyczaj odrzucałem jako nazbyt łatwe. Jakkolwiek zabrzmi to dziwacznie, a nawet nonsensownie, nie przełamywałem mojej skłonności do zła, zapatrzony w dobro jako wartość większą, lecz właśnie dlatego tak postępowałem, ponieważ wtedy odczuwałem w całej pełni jego obecność w sobie. Liczył mi się rachunek wysiłku, który z arytmetyką moralności nic nie miał wspólnego. Toteż nie umiem, doprawdy, powiedzieć, co by się ze mną działo, gdyby skłonność do wyrządzania tylko rzeczy dobrych była właśnie pierwszą przyrodzoną cechą mojej natury. Jak zwykle rozumowanie starające się uchwycić nas samych w innej, niż dana, postaci, łamiąc reguły logiki musi się rychło zawalić.
Raz jeden zła się nie wyrzekłem; wspomnienie to wiąże się z długą i okropną agonią mojej matki, którą kochałem, a zarazem z nadzwyczaj bystrą zachłannością notowałem proces jej destrukcji w chorobie. Miałem wówczas dziewięć lat. Ona, uosobienie pogody, siły, równowagi aż majestatycznej, leżała w przewlekłym i przez lekarzy rozciąganym konaniu, ja, przy jej łóżku, w pokoju zaciemnionym, pełnym odoru lekarstw, miałem się jeszcze w garści, ale raz, zamknąwszy za sobą drzwi, gdy od niej wyszedłem, widząc, że jestem sam, wyciąłem radosny grymas w stronę sypialni, a że mi nie wystarczył, pognałem do siebie i zdyszany podskakiwałem przed lustrem z zaciśniętymi pięściami, robiąc miny i chichocząc od łechczywej uciechy. Od uciechy? Rozumiałem dobrze, że matka umiera, od rana rozpaczałem i rozpacz ta była tak samo prawdziwa, jak ów dławiony chichot. Doskonale pamiętam, jak mnie przeraził, a jednocześnie wykroczyłem nim poza wszystko, co dotąd poznałem, i w tym przekroczeniu było porażające olśnienie.
W nocy jeszcze, leżąc sam, usiłowałem zrozumieć, co się stało, a niezdolny do tego, doprowadziłem się odpowiednim rozczuleniem nad sobą i nad matką do łez, aż usnąłem. Uznałem zapewne te łzy za ekspiację, lecz potem wszystko powtarzało się, kiedy podsłuchiwałem coraz gorsze wieści przekazywane ojcu przez lekarzy. Bałem się iść do siebie i szukałem wtedy rozmyślnie ludzi. Pierwszym człowiekiem, którego zląkłem się, byłem więc ja sam.