Po śmierci matki wpadłem w dziecinną rozpacz, nie zakłóconą żadnym zarzutem. Fascynacja skończyła się z jej ostatnim oddechem. Razem z nią zgasł lęk. Sprawa ta jest tak mętna, że mogę stawiać tylko hipotezy. Obserwowałem upadek absolutu, który okazał się iluzją, zmaganie haniebne, sprośne, ponieważ doskonałość rozlazła się w nim jak ostatni łach. Było to rozdeptanie porządku życia, a jakkolwiek ludzie nade mną wyposażyli repertuary tego porządku w specjalne uchyłki nawet na tak ponure okazje, to owe dodatki nie chciały pasować do tego, co się działo. Nie można z dostojeństwem, z wdziękiem ryczeć z boleści – tak samo jak z rozkoszy. W niechlujstwie zatracenia przeczułem prawdę. Może uznałem to, co wtargnęło, za stroną silniejszą, więc opowiedziałem się za nią, ponieważ brała górę.
Mój śmiech w ukryciu nie miał nic wspólnego z samym cierpieniem matki. Tego cierpienia tylko się bałem, było nieuchronnym towarzyszem konania, to mogłem pojąć; gdybym potrafił, wyzwoliłbym ją od bólu, nie pragnąłem ani jej cierpień, ani śmierci. Ku realnemu mordercy rzuciłbym się z płaczem i błaganiem, jak każde dziecko, lecz skoro go nie było, mogłem tylko chłonąć perfidię zadawanego okrucieństwa. Jej ciało, opuchłe, zamieniało się we własną, monstrualną karykaturę, wydrwione i wijące się w tej drwinie. Nie miałem innego wyboru, jak tylko ginąć z nią albo ją wyśmiać, więc, jako tchórz, wybrałem śmiech zdrady.
Nie umiem powiedzieć, czy naprawdę tak było. Pierwszy paroksyzm chichotu chwycił mnie na widok zniszczenia i, być może, to doświadczenie ominęłoby mnie, gdyby matka doznała zagłady sposobem bardziej estetycznym, podobnym do cichego zasypiania, ponieważ to jest forma pozytywnie wyróżniona przez ludzi. Tak nie było jednak i zmuszony wierzyć własnym oczom, okazałem się bezbronny. W dawniejszych czasach sprowadzony w porę chór płaczek zagłuszyłby skowyt mojej matki; degeneracja kultury ściągnęła jednak zabiegi magiczne na poziom fryzjerstwa, bo przedsiębiorca pogrzebowy – i to podsłuchałem – proponował ojcu rozmaite wyrazy twarzy, w jaki potrafi przerobić jej pośmiertnie skurczony grymas. Ojciec wyszedł wtedy z pokoju, i poczułem na krótką chwilę drgnienie solidarności, bo zrozumiałem go. Myślałem później o tej agonii niezliczone razy.
Wersja śmiechu jako zdrady wydaje mi się niezupełna. Zdrada jest wynikiem rozeznania, ale co sprawia, że destrukcja może nas pociągać? Jaka czarna nadzieja świta z niej człowiekowi? Jej totalna bezprzydatność czyni próżnym każde wyjaśnienie racjonalne. Tę skłonność zachłanną daremnie zadeptywały liczne kultury. Jest ona czymś danym nam równie bezapelacyjnie, jak dwunożność. Temu, kto szukając przyczyny nie godzi się z żadną hipotezą rozmysłu, ani w jej postaci opatrznościowej, ani diabelskiej, pozostaje tylko racjonalny surogat demonologii – statystyka. Od zaciemnionego pokoju więc, pełnego woni rozkładu, prowadzi ślad ku mojej antropogenezie matematycznej, formułami stochastyki starałem się odczynić ohydny urok. Ale i to jest tylko przypuszczeniem, więc samoobronnym odruchem rozumu.
Wiem dobrze, że to, co tu piszę, dałoby się odwrócić na moją korzyść za nieznacznym przestawieniem akcentów – i jakiś mój późny biograf będzie starał się tego dokonać. Udowodni, że intelektem pokonałem charakter, odnosząc heroiczne zwycięstwo, a szkalowałem się z chęci samooczyszczania. Taka robota idzie tropami Freuda, został on Ptolemeuszem psychologii, bo każdy może teraz wykładać za nim ludzkie fenomeny, wznosząc epicykle na epicyklach: ta budowla przemawia do nas, ponieważ jest estetyczna. Wersję sielankową wymienił na groteskę nie wiedząc, że pozostaje więźniem estetyki. Jakby o to chodziło, żeby operę zastąpić w antropologii tragikomedią. Niechaj się mój pośmiertny biograf nie fatyguje; nie potrzebuję apologii, cały mój wysiłek zrodziła ciekawość nie tknięta poczuciem winy. Chciałem zrozumieć – tylko zrozumieć, nic więcej. Bezinteresowność zła jest bowiem jedynym oparciem w człowieku dla argumentacji teologicznej; teodycea odpowiada na pytanie, skąd wzięła się własność, która nie jest rodem ani z Natury, ani z Kultury. Umysł, stale zanurzony w materii humanistycznego doświadczenia, a przez to antropocentryczny, może się wreszcie pogodzić z wizją kreacji jako z lekka makabrycznego żartu.
Pociągająca jest myśl o Stwórcy, który się po prostu bawił, lecz wchodzimy tu w błędne koło: wyobrażamy go sobie złośliwym nie przez to, że nas takimi uczynił, ale przez to, że sami tacy jesteśmy. Tymczasem owa marginalność i kompletna nieważność człowieka, postawionego wobec Kosmosu, o jakiej powiadamia nas nauka, czyni mit manichejski pomysłem prymitywnym aż do trywialności. Wypowiem to inaczej: gdyby kreacja miała zajść – czego zresztą nie dopuszczam myślą – to ów poziom wiedzy, jakiej wymaga ona koniecznie, jest już tego rzędu, że nie ma tam miejsca na głupawe żarty. Albowiem – i to jest właściwie całe credo mojej wiary – nic takiego, jak doskonała mądrość zła – nie jest możliwe. Powiada mi rozumowanie, że Stwórca nie może być małym szują, manipulatorem, ironicznie zabawiającym się tym, co stwarza. To, co mamy za wynik interwencji złośliwej, mogłoby tylko być zrozumiałe jako zwyczajne przeliczenie, jako błąd, ale wówczas wkraczamy w obręb nie istniejącej teologii bóstw ułomnych. Otóż domena ich budowlanych praktyk nie jest niczym innym, jak terenem mojej właśnie pracy życiowej, to znaczy – statystyką.
Każde dziecko dokonuje bezwiednie odkryć, z których wyrosły światy Gibbsa i Boltzmanna, ponieważ rzeczywistość jawi mu się jako wielość możliwości dających się wyodrębnić i budzić tak łatwo, że jakby samorzutnie. Dziecko otoczone jest mnogością wirtualnych światów, całkowicie obcy jest mu kosmos Pascala, zesztywniały w zegarowym chodzie trup, miarowo ruchliwy. Spetryfikowany ład dojrzałości niszczy potem owo pierwotne bogactwo. Jeśli ten wizerunek dzieciństwa wyda się jednostronny choćby przez to, że dziecko ignorancji, a nie wyborowi zawdzięcza wewnętrzną swobodę, to ostatecznie każdy wizerunek nim jest. Wraz z klęską wyobraźni odziedziczyłem po niej resztkę, rodzaj trwałej niezgody na rzeczywistość, przypominającą raczej gniew zresztą niż abnegację. Już mój śmiech był odmową, kto wie, czy nie skuteczniejszą od samobójstwa. Przyznają się do niego, sześćdziesięciodwuletni, matematyka zaś stanowiła tylko późną konsekwencję tej postawy. Była moją drugą dezercją.
Mówię to przenośnie – lecz proszę mnie wysłuchać. Zdradziłem umierającą matkę, czyli wszystkich ludzi, optowałem śmiechem na rzecz większej od nich potęgi, jakkolwiek była ohydna, bo nie widziałem innego wyjścia. Lecz potem dowiedziałem się, że tego naszego przeciwnika, który jest wszystkim, który w nas też uwił sobie gniazdo, również mogę zdradzić, przynajmniej do pewnego stopnia, ponieważ matematyka jest niezawisła od świata.
Czas wyjawił mi, że omyliłem się powtórnie. Prawdziwie optować za śmiercią przeciwko życiu i za matematyką przeciwko światu – nie można. Prawdziwa opcja oznacza tylko własną zagładę. Cokolwiek robimy bowiem, robimy w życiu, i doświadczenie pokazuje, że matematyka również nie jest azylem doskonałym, ponieważ mieszkaniem jej jest język. Ta informacyjna roślina wkorzeniła się w świat i w nas. Porównanie to zawsze za mną chodziło, nawet wtedy jeszcze, kiedy nie umiałem go przełożyć na język dowodu.
W matematyce szukałem tego, co było cenne w dzieciństwie, wielości światów, zrywającej łączność z narzuconym, tak lekko, jakby wyzbyty był owej siły, również w nas samych tkwiącej, a tylko dostatecznie skrytej, abyśmy mogli zapominać o jej obecności. Lecz potem, jak każdy matematyk, przekonywałem się ze zdumieniem, jak wstrząsająco nieoczekiwana i niewiarygodnie wszechstronna jest owa działalność podobna zrazu do zabawy. Wchodzi się w nią z dumą, jawnie i wyraźnie odcinając myśl od świata, postanowieniami arbitralnymi, dorównującymi apodyktycznością – kreacji, dokonuje się zamknięcia definicyjnego, które ma nas odseparować od owego kłębowiska, w jakim przychodzi żyć. I oto ta odmowa, to najradykalniejsze zerwanie doprowadza nas właśnie do rdzenia zjawisk i ucieczka okazuje się zdobyciem, dezercja – zrozumieniem, a zerwanie – pojednaniem. Lecz zarazem jest dokonaniem odkrycia, że ucieczka była pozorna, skoro powracamy do tego, przed czym usiłowaliśmy umknąć. Wróg przepoczwarza się w sojusznika, dostępujemy oczyszczenia, w którym świat daje nam poznać, milcząco, że tylko nim możemy go przezwyciężyć. Tak strach zostaje uśmierzony obracając się w zachwyt, w owym szczególnym azylu, którego skrajne wnętrzności są właśnie stykiem z powierzchnią jedynego świata.