Matematyka nigdy nie objawia w tym stopniu człowieka, nie wyraża go tak, jak dowolna inna praca ludzka: stopień unicestwienia własnej cielesności, jaki w niej się zdobywa, nieporównywalny jest z niczym. Zainteresowanych tymi słowami odsyłam do moich prac. Tu mogę powiedzieć tylko, że świat porządki swoje wstrzyknął w język ludzki, ledwie ów język zaczął powstawać; matematyka śpi w każdej mowie i jest do odnalezienia tylko, lecz nie do wymyślenia.

To, co w niej jest koroną, nie daje się odciąć od tego, co jest korzeniem; powstaje ona bowiem nie w ciągu trzystu czy ośmiuset lat cywilizacyjnej historii, lecz w tysiącleciach językowej ewolucji: na polu starć człowieka ze środowiskiem, z międzyludzia i z międzyrzecza. Język tak samo jest mądrzejszy od umysłu każdego z nas, jak mądrzejsze jest od rozeznania każdej jednostki jej ciało, samowiednie wszechstronne w nurcie życiowego procesu. Schedy obu ewolucji, żywej materii i materii informacyjnej mowy, jeszcześmy nie wyczerpali, a już roimy sny o przekroczeniu granic obojga. Słowa te mogą być lichym filozofowaniem, lecz już nim nie są moje dowody na językową genezę matematycznych pojęć, czyli na to, że ani z przeliczalności rzeczy, ani z bystrości rozumu te pojęcia nie powstały.

Powody, dla których zostałem matematykiem, na pewno są złożone, a jednym z głównych jest umiejętność, bez której tyleż bym zdziałał w moim fachu, ile w lekkoatletyce garbus, kandydat na rekordzistę. Nie wiem, czy te powody, które charakteru, a nie umiejętności dotyczą, grały rolę w historii, jaką zamierzam opowiedzieć – ale nie mogę takiej ewentualności wykluczyć, gdyż kaliber samej sprawy jest taki, że przy nim ani naturalny wstyd, ani duma liczyć się nie mogą.

Zazwyczaj pamiętnikarze posuwają jak najdalej szczerość wypowiedzi, kiedy sądzą, że to, co mogą wyjawić o sobie, jest niezmiernie ważne. Ja, odwrotnie, przesłanką szczerości czynię całkowitą nieistotność mojej osoby, to jest do wylewności, zasadniczo nieznośnej, zmusza mnie jedynie brak rozeznania, gdzie kończy się kaprys statystycznej kompozycji osobowościowej, a gdzie się zaczyna reguła gatunku.

W rozmaitych dziedzinach można zdobywać wiedzę realną oraz taką tylko, która nas komfortuje duchowo, przy czym obie wcale nie muszą się z sobą pokrywać. Rozróżnienie tych dwu rodzajów wiedzy jest w antropologii na granicy niemożliwości. Jeśli niczego tak nie znamy, jak samych siebie, to dlatego zapewne, ponieważ nieustannie ponawiamy żądanie wiedzy nie istniejącej jako informacji o tym, co utworzyło człowieka, a z góry wykluczamy, nie, zdając sobie z tego sprawy, ewentualność połączenia najbardziej byle jakich trafów z najdogłębniejszą koniecznością.

Opracowałem kiedyś program dla eksperymentu jednego z moich przyjaciół, eksperyment ten polegał na wymodelowaniu w środowisku maszyny cyfrowej – rodziny istot neutralnych, czyli takich homeostatów, co miały owo środowisko poznawać, nie posiadając wyjściowo żadnych cech „emocjonalnych” ani „etycznych”. Istoty owe rozmnażały się – tylko w maszynie, rzecz oczywista, więc jako to, co laik nazwałby pewną formą „rachunków” – i po kilkudziesięciu „pokoleniach” wciąż od nowa pojawiała się we wszystkich „egzemplarzach” cecha zupełnie dla nas niezrozumiała, swego rodzaju odpowiednik „agresywności”. Po niezmiernie mozolnych a daremnych obliczeniach sprawdzających mój zrozpaczony przyjaciel zaczął wreszcie – właśnie już z rozpaczy tylko – badać najbardziej nieistotne okoliczności doświadczenia i wówczas okazało się, że pewien przekaźnik reagował na zmiany wilgotności powietrza, które stawały się nie rozpoznanym producentem odchylenia.

Trudno mi nie myśleć o tym eksperymencie, gdy to piszę, bo czy nie mogło być tak, że rozwój socjalny wyniósł nas ze zwierzęcego królestwa krzywą wykładniczą – zasadniczo do tego wzlotu nie przygotowanych? Reakcja socjalizacji rozpoczęła się, zaledwie ludzkie atomy wykazały pierwszą szczepliwość. Atomy te były materiałem prefabrykowanym tylko biologicznie, gotowym do spełnienia typowo biologicznych kryteriów, a ów ruch, owo pchnięcie w górę wyrwało nas i uniosło w przestrzeń cywilizacyjną. Czy taki start mógł nie zadzierzgnąć na biologicznym materiale – przypadkowych zbieżności, niczym sonda, która, wycelowana w morskie dno, podejmuje z niego uchwytem oprócz tego, na co była skierowana, akcydentalne szczątki i rupiecie? Przypominam wilgotniejący przekaźnik niezawodnej maszyny cyfrowej. Dlaczego właściwie ów proces, który nas spowodował, miał być pod jakimkolwiek względem – doskonały? A jednak nie ważymy się ani my, ani nasi filozofowie, na myśl, że ostateczność i jedyność bytowania gatunku wcale nie implikuje perfekcji, co miałaby patronować jego powstaniu – tak samo, jak nieobecna jest taka perfekcja u kolebki każdego osobnika.

Jest rzeczą wielce ciekawą, że znamiona naszej niedoskonałości, jako przedstawicieli gatunku, nie zostały nigdy, przez żadną wiarę, uznane za to, czym po prostu są, a więc za rezultaty działań zawodnych, ale na odwrót, praktycznie wszystkie religie schodzą się w przeświadczeniu, iż niedoskonałość człowieka jest rezultatem starcia demiurgicznego dwu perfekcji antagonistycznych, które nawzajem sobie szkodziły. Doskonałość jasna zderzyła się z ciemną i powstał człowiek: tak głosi ich formuła. Koncepcja moja brzmi wulgarnie tylko wówczas, jeśli jest fałszywa – a tego, czy taka jest, nie wiemy. Wspomniany mój przyjaciel przeformułował ją karykaturalnie, mówiąc, że podług Hogartha ludzkość jest garbusem, który, dla niewiedzy o tym, że można garbatym nie być, od tysięcy lat poszukuje znamion wyższej konieczności w swoim garbie, ponieważ gotów jest na każdą wersję oprócz takiej, że kalectwo to jest przypadkowe po prostu, że nikt go nim z rozmysłu wyższego nie obdarzył, że ono najzupełniej niczemu nie służy, bo tak właśnie ustaliły rzecz skręty i uchyłki antropogenezy.

Miałem jednak mówić o sobie, a nie o gatunku. Nie wiem, skąd wzięła się we mnie i co ją sprawiło, ale, jeszcze teraz, po tylu latach, mogę odnaleźć w sobie złość niepostarzałą, bo energie najprymitywniejszej odruchowości nigdy się nie starzeją. Czyżbym skandalizował? Przez kilkadziesiąt lat działałem jako kolumna rektyfikacyjna, wytwarzając destylat, na który złożył się stos moich prac oraz spowodowanych tymi pracami – hagiografii. Jeśli powiadacie, że nic was nie obchodzą wnętrzności aparatury, które niepotrzebnie wywlekam na światło, zważcie, że ja, w czystości pokarmu, jakim was raczyłem, widzę trwałe znaki wszystkich moich sekretów.

Matematyka nie była moją Arkadią, raczej brzytwą tonącego, kościołem, w który wszedłem, niewierzący, bo panowała w nim treuga Dei. Główną moją pracę matematyczną nazwano destrukcyjną – nieprzypadkowo. Nie przez przypadek zakwestionowałem nieodwracalnie podstawy dedukcji matematycznej i pojęcia analityczności w logice. Obróciłem narzędzia statystyki przeciw ich podstawom – aż je rozsadziły. Nie mogłem być diabłem w podziemiu i aniołem w świetle słonecznym. Tworzyłem, ale na zgliszczach, i ma słuszność Yowitt: więcej odebrałem prawd, aniżeli dałem nowych.

Za ów bilans ujemny obciążono epokę, nie mnie, ponieważ przyszedłem po Russellu i Goedlu, po tym, jak pierwszy wykrył rysy w fundamentach kryształowego pałacu, a drugi wstrząsnął nimi. Powiedziano więc, że działałem zgodnie z duchem czasu. Ależ tak. Lecz trójkątny szmaragd nie przestaje być trójkątnym szmaragdem, kiedy się staje okiem ludzkim – w ułożonej mozaice.

Nieraz zastanawiałem się nad tym, co byłoby ze mną, gdybym się był urodził we wnętrzu jednej z czterech tysięcy kultur, zwanych prymitywnymi, co poprzedziły naszą, w owej otchłani osiemdziesięciu tysięcy lat, którą nasz brak wyobraźni kurczy do przedpola, poczekalni dziejów właściwych. W jednych zmarniałbym zapewne, lecz w innych zrealizowałbym się, kto wie, o ile pełniej, jako nawiedzony stwarzający nowe obrzędy i magie dzięki tej umiejętności kombinowania elementów, którą przyniosłem na świat. Może pod nieobecność hamulca, którym w naszej kulturze jest relatywizacja wszelkiego bytu pojęciowego, mógłbym bezopornie sakralizować orgie zniszczenia i rozpasania, ponieważ w owych prastarych kręgach praktykowano obyczaj okresowego, powtarzalnego zawieszania codziennych praw, czyli rozrywania kultury (była ona dnem, opoką, absolutem, a jednak w zadziwiający sposób zdołano dojść tego, że nawet absolut powinien być dziurawy!) – aby dać upust zapiekłej masie nadmiarów, które w żadnym systemie skodyfikowanym pomieścić się nie mogą, których cząstka tylko wyżywa się w maskach wojowniczych i rodzinnych, w uprzęży i wędzidle obyczaju.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: