– Oczywiście, panie premierze.
– Miałem rację, prawda?
– Co ma pan na myśli?
– Bawisz się, jak nigdy w życiu, co? Spójrz na siebie, Alfredzie, jesteś zupełnie innym człowiekiem. Wielkie nieba, jakżebym chciał wyglądać tak dobrze jak ty.
– Dziękuję, panie premierze.
– I świetnie się spisywałeś. Ale to wszystko nie będzie nic znaczyć, jeśli ci niemieccy szpiedzy znajdą to, czego szukają. Zdajesz sobie z tego sprawę, Alfredzie?
Vicary ciężko westchnął.
– Zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, panie premierze.
– Trzeba ich zatrzymać. Zgnieść.
Vicary szybko mrugał powiekami i automatycznie sięgnął do kieszeni na piersi w poszukiwaniu okularów do czytania. Churchillowi cygaro zgasło w dłoni. Zapaliwszy je ponownie, przez chwilę rozkoszował się jego smakiem.
– Co słychać u Boothby'ego? – spytał w końcu. Vicary westchnął.
– Nic nowego, panie premierze.
– Udziela ci wsparcia?
– Chce, żebym go na bieżąco informował o każdym ruchu.
– I to zapewne na piśmie. Boothby uwielbia mieć na wszystko podkładkę. Jego biuro zużywa więcej papieru niż The Times.
Vicary pozwolił sobie na cichy chichot.
– Nigdy ci o tym nie wspominałem, Alfredzie, ale miałem pewne wątpliwości, czy ci się powiedzie. Czy posiadasz cechy niezbędne do poruszania się w świecie kontrwywiadu. Och, nigdy nie wątpiłem w twój umysł i inteligencję. Nie wiedziałem tylko, czy masz chytrość niezbędną, by zostać dobrym oficerem wywiadu. I wątpiłem, czy będziesz się umiał zdobyć na bezwzględność.
Jego słowa zdumiały Vicary'ego.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz, Alfredzie? Jesteś jednym z najprzyzwoitszych ludzi, jakich znam. W tym zawodzie najczęściej sukces odnoszą osobnicy pokroju Boothby'ego. Aresztowałby własną matkę, gdyby uważał, że dzięki temu awansuje, albo dźgnąłby przeciwnika w plecy.
– Ależ ja się zmieniłem, panie premierze. Zrobiłem rzeczy, których nigdy się po sobie nie spodziewałem. A także rzeczy, których się wstydzę.
Churchill wyglądał na zmieszanego.
– Wstydzisz?
– Skoro się czyści kominy, należy się spodziewać, że na palcach pozostanie sadza – odparł sentencjonalnie Vicary. – Te słowa napisał sir James Harris, gdy służył jako minister w tysiąc siedemset osiemdziesiątym piątym roku. Nie mógł się pogodzić, że musi dawać łapówki szpiegom i informatorom. Czasem mi się marzy, żeby to nadal było takie proste.
Vicary przypomniał sobie noc z września czterdziestego roku. Razem ze swoim oddziałem ukrywał się wśród wrzosów na klifie nad kamienistą plażą Kornwalii, chroniąc się przed deszczem pod czarną nieprzemakalną peleryną. Wiedział, że tej nocy zjawi się Niemiec; Abwehra kazała Karłowi Beckerowi przygotować się na jego przyjęcie. Vicary pamiętał, że agent okazał się prawie chłopcem, a gdy dotarł na brzeg w dmuchanym pontonie, niemal zamarzł na śmierć. Wpadł prosto w ramiona gości z wydziału specjalnego, bełkocząc po niemiecku, szczęśliwy, że w ogóle żyje. Papiery miał fatalne, dwieście funtów w kiepsko sfałszowanych banknotach, a jego znajomość angielskiego ograniczała się do kilku komunałów. Mówił tak źle, że Vicary musiał prowadzić przesłuchanie po niemiecku. Szpieg miał gromadzić informacje o uzbrojeniu wybrzeża, a w chwili inwazji zająć się sabotażem. Vicary uznał, że chłopak do niczego się nie nadaje. Zastanawiał się, ilu jeszcze takich jak on wyśle Canaris – nie przygotowanych, słabo wyposażonych, prawie bez pieniędzy, właściwie bez szans przeżycia. Podtrzymanie skomplikowanej intrygi MI- 5 wymagało, by część szpiegów skazać na śmierć, Vicary więc polecił stracić chłopaka. Uczestniczył w egzekucji w więzieniu Wandsworth i nigdy nie zapomni spojrzenia szpiega, kiedy kat wsuwał mu kaptur na głowę.
– Musisz zmienić swoje serce w kamień, Alfredzie – odezwał się Churchill chrapliwym szeptem. – Nie mamy czasu na takie uczucia, jak wstyd czy współczucie, żaden z nas. Nie teraz. Musisz zapomnieć o moralności, odłożyć wszelkie ludzkie uczucia, jakie jeszcze posiadasz, i robić tylko to, co prowadzi do zwycięstwa. Czy jasno się wyraziłem?
– Tak, panie premierze.
Churchill pochylił się ku niemu i powiedział tonem zwierzenia:
– Niestety, na wojnie obowiązuje jedno nieprzyjemne prawo. Wprawdzie to, żeby jeden człowiek wojnę wygrał, jest praktycznie niemożliwe, ale jest bardzo możliwe, że jeden człowiek ją przegra. – Zawiesił głos. – Przez wzgląd na naszą przyjaźń, Alfredzie, nie bądź tym człowiekiem.
Do głębi poruszony Vicary wziął swoje rzeczy i skierował się do drzwi. Gdy je otworzył i był już jedną nogą na korytarzu, wpadł mu w oko napis na ścianie z aktualizowaną co godzina prognozą: DESZCZOWO. Za jego plecami Churchill mamrotał coś pod nosem. Dopiero po chwili do Vicary'ego dotarło, co mówił premier.
– Zakichana angielska pogoda – mruczał Churchill. – Zakichana angielska pogoda.
Vicary instynktownie szukał śladów w przeszłości. Raz za razem studiował rozszyfrowane komunikaty przesłane z Hamburga do agentów z Anglii. Zamknięte sprawy, nawet te, w które był zaangażowany. Przejrzał raport końcowy jednego ze swoich pierwszych zleceń, epizod, który zakończył się na północy Szkocji, w miejscu o bardzo odpowiedniej nazwie: Przylądek Gniewu. Przeczytał dołączoną do jego akt pochwałę, niechętnie skreśloną przez sir Basila Boothby'ego, której kopię dostarczono premierowi, Winstonowi Churchillowi. Znowu zalała go fala dumy.
Harry Dalton, niczym średniowieczny giermek, krążył między gabinetem Vicary'ego a archiwum, przynosząc jedne dokumenty i odnosząc drugie. Pozostali oficerowie, wyczuwając napięcie narastające w wydziale Vicary'ego, dwójkami i trójkami mijali drzwi jego gabinetu niby motocykliści, którzy przejeżdżają obok wypadku: odwracając wzrok i rzucając szybkie, spłoszone spojrzenia przez ramię.
Kiedy Vicary uporał się z jedną stertą papierzysk, Harry pytał:
– Masz coś?
A Vicary tylko marszczył brwi i odpowiadał: – Nie, nic, niech to licho!
O drugiej po południu ściany zaczęły się na niego walić. Wypalił za dużo papierosów i wypił za dużo spleśniałej burej herbaty.
– Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza, Harry.
– Wyrwij się stąd na parę godzin. Dobrze ci to zrobi.
– Przejdę się, może zjem lunch.
– Masz ochotę na towarzystwo?
– Nie, dzięki.
Lodowata mżawka, niczym dym z pobliskiego pola bitwy, unosiła się nad Westminsterem, kiedy Vicary spacerował wzdłuż brzegów Tamizy. Znad rzeki dął przenikliwy zimny wiatr, szarpał zniszczonymi tymczasowymi znakami drogowymi, gwizdał wśród połamanych belek stropowych i cegieł, jedynych pozostałości po niegdyś imponujących budynkach. Vicary z rękami w kieszeniach płaszcza, ze spuszczoną głową szedł szybkim, mechanicznym krokiem, utykając na chorą nogę. Z wyrazu jego twarzy mijający go przechodzień wydedukowałby, że albo się spóźnił na jakieś ważne spotkanie, albo ucieka po jakiejś niemiłej rozmowie.
Abwehra miała wprost niezliczone sposoby przemycania agentów do Anglii. Wielu przypływało na wyspę w łódkach wysyłanych z okrętów podwodnych. Właśnie przeczytał stare raporty z aresztowania podwójnych agentów o pseudonimach Mutt i Jeff; wylądowali na brzegu z hydroplanu Arado tuż przy wiosce MacDuff w zatoce Moray, której mieszkańcy żyli z połowu śledzi. Już poprosił straż przybrzeżną i marynarkę królewską o szczególną uwagę. Ale brytyjska linia brzegowa liczy sobie tysiące kilometrów, nie sposób całej jej strzec. Prawdopodobieństwo schwytania szpiega na mrocznej plaży jest nikłe.
Abwehra zrzucała też szpiegów z samolotów. Nie da się dopilnować każdego centymetra kwadratowego nieba, ale Vicary uczulił RAF, by szczególną uwagę zwracano na pojedyncze samoloty.
Abwehra wysyłała agentów do Wandii i Ulsteru. Stamtąd dostawali się do Anglii promem. Vicary zwrócił się z prośbą do pracowników linii promowych w Liverpoolu, by rozglądali się za podejrzanymi pasażerami, ludźmi nie zaznajomionymi z rutyną podróży na promie, mających kłopoty z językiem albo posługiwaniem się gotówką. Nie mógł im dać rysopisu, gdyż sam nim nie dysponował.