Zgłodniał od szybkiego marszu i z zimna. Wszedł do pubu w pobliżu Victoria Station i zamówił zapiekankę warzywną i małe piwo.
„Musisz zmienić swe serce w kamień".
Niestety, to zrobił już dawno temu. Helen. Była śliczną rozpieszczoną córką bogatego przemysłowca, a on, wbrew głosowi rozsądku, zakochał się w niej nieprzytomnie. Związek został skazany na rozpad tego samego dnia, kiedy pierwszy raz się kochali. W niepojęty sposób ojciec Helen prawidłowo zinterpretował symptomy: to, jak Helen i Alfred trzymali się za ręce w drodze znad jeziora, pieszczota, z jaką córka muskała już rzedniejące włosy Vicary'ego. Tego wieczoru ojciec wezwał córkę na pogawędkę w cztery oczy. Nie pozwoli jej wyjść za syna pośledniego urzędnika bankowego, który studiuje dzięki stypendium, nie ma mowy. Nakazał jej natychmiast i dyskretnie zerwać z ukochanym, co też uczyniła. Po prostu już taka była. Vicary nigdy jej za to nie winił i nadal ją kochał. Ale tamtego dnia coś w nim umarło. Chyba ufność. Sam był ciekaw, czy kiedykolwiek ją odzyska.
„To, żeby jeden człowiek wojnę wygrał, jest praktycznie niemożliwe". Niech licho porwie starego, że mi to wrzucił na głowę.
Przy stoliku stanęła kelnerka.
– Aż takie złe, kochaniutki? – wskazała brodą na jego porcję.
Vicary podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Marchewka i ziemniaki leżały na obrzeżu talerza, a on bezmyślnie wodził czubkiem noża po gęstym sosie. Uważniej przyjrzał się posiłkowi i spostrzegł, że naszkicował w burej mazi mapę Anglii.
Gdzie ten cholerny szpieg wyląduje? – pomyślał.
– Było pyszne – odparł grzecznie, oddając talerz. – Chyba jednak nie byłem aż tak głodny.
Wyszedł, podniósł kołnierz płaszcza i ruszył w stronę biura.
„Jest bardzo możliwe, że jeden człowiek ją przegra".
Zwiędłe liście szeleściły mu pod nogami, kiedy szybkim krokiem przemierzał Bridcage Walk. Ostatnie promienie dnia znikały bez walki. W zapadającym zmierzchu widział grube zasłony, zamykające się niczym powieki w oknach domów naprzeciwko parku St James' s. Wyobraził sobie Helen, która stoi w jednym z nich i patrzy, jak on energicznie sunie chodnikiem. Przez chwilę w marzeniach widział, jak rozwiązuje sprawę, aresztuje szpiegów i wygrywa wojnę, w ten sposób udowadniając, że jest godny Helen, a ona z powrotem go przyjmuje.
„Nie bądź tym człowiekiem".
I jeszcze coś Churchill powiedział: narzekał na bezustanny deszcz. Premier, ukryty w swej bezpiecznej podziemnej twierdzy, narzeka na pogodę… Nie pokazując przepustki, Vicary minął strażnika pilnującego wejścia do budynku MI- 5 i wkrótce znalazł się w swoim gabinecie.
– I jak, natchnęło cię? – spytał go Harry, ledwie wszedł.
– Może. Gdybyś musiał błyskawicznie umieścić szpiega w kraju, z której strony byś to zrobił?
– Chyba od wschodu: Kent, wschodnia Anglia, a nawet wschodnia Szkocja.
– Identycznie jak ja.
– Więc?
– Gdybyś musiał szybko przeprowadzić akcję, jaki środek transportu byś wybrał?
– To zależy.
– Szybko, Harry!
– Myślę, że wybrałbym samolot.
– A dlaczego nie okręt podwodny? Żeby szpieg dopłynął do brzegu tratwą?
– Bo w krótkim czasie łatwiej zorganizować mały samolot niż cenny okręt podwodny.
– Właśnie, Harry. A czego potrzeba, żeby zrzucić szpiega do Anglii z samolotu?
– Przede wszystkim przyzwoitej pogody.
– I znowu trafione, Harry.
Vicary złapał słuchawkę i czekał, aż odezwie się centrala.
– Tu Vicary. Połącz mnie ze służbą meteorologiczną RAF- u. Natychmiast.
Po chwili telefon odebrała młoda kobieta.
– Słucham.
– Mówi Vicary z Ministerstwa Wojny. Potrzebuję informacji na temat pogody.
– Paskudnie się zrobiło, prawda?
– Tak, tak – niecierpliwie przyznał Vicary. – A kiedy się przejaśni na wschodzie?
– Spodziewamy się, że te masy powietrza przesuną się znad wybrzeża jutro po południu.
– I niebo się przejaśni?
– Będzie czyste jak łza.
– Cholera!
– Ale nie na długo. Szykuje się następny front i szybko przesuwa się nad krajem w kierunku południowo- wschodnim.
– Jak szybko?
– Trudno powiedzieć. Pewnie przyjdzie po jakichś dwunastu, osiemnastu godzinach od rozpogodzenia.
– A potem?
– Przez następny tydzień cały kraj będzie tonął w chmurach, bez przerwy opady śniegu lub deszczu.
– Dziękuję.
Vicary odłożył słuchawkę i popatrzył na Harry'ego.
– Jeśli nasza teoria się sprawdzi, nasz agent jutro w nocy będzie próbował zeskoczyć na teren Wielkiej Brytanii.
Rozdział trzynasty
Hampton Sands, Norfolk
Rowerem do plaży zwykle jechało się około pięciu minut. Późnym popołudniem Sean Dogherty sprawdzał to jeszcze; musiał być pewny. Pedałował spokojnie, niespiesznie, wystawiając twarz na odświeżający podmuch wiatru od morza. Żałował, że rower jest w tak kiepskim stanie. Tak samo jak wojenna Anglia był zniszczony, poobijany i na gwałt potrzebował naprawy. Łańcuch skrzypiał przy każdym obrocie pedałów, ale brakowało smaru, a opony tak się starły i Dogherty tyle razy je łatał, że równie dobrze mógłby jeździć na obręczach.
Deszcz ustał koło południa. Puchate pojedyncze chmury przefruwały nad głową Dogherty'ego jak balony, które zerwały się ze sznurka. Za jego plecami słońce, niczym kula ognia, płonęło na horyzoncie. Moczary i stoki wzgórz zalała pomarańczowa łuna.
Dogherty czuł narastające, rozsadzające mu pierś podniecenie. Niczego takiego nie doznał od czasu, kiedy po raz pierwszy, w początkach wojny, spotkał w Londynie swojego łącznika z Abwehrą.
Droga kończyła się wśród sosen u stóp wydm. Zniszczony znak ostrzegał przed minami na plaży. Dogherty, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Hampton Sands, wiedział, że nie ma tam żadnych min. W koszyku wiózł dobrze zabezpieczony słoik bezcennej benzyny. Wyjął go teraz, wepchnął rower w zarośla i starannie oparł go o drzewo.
Sprawdził godzinę. Dokładnie pięć minut.
Ruszył ścieżką między drzewami na wydmy, czując pod nogami piasek i kolki; słychać już było łoskot rozbijających się fal.
Przed nim rozciągało się morze. Dwie godziny temu przypływ osiągnął najwyższy poziom. Fale uderzały mocno i twardo. O północy, kiedy przewidywano zrzucenie szpiega, wzdłuż krawędzi wody pojawi się szeroki pas piachu. Idealne lądowisko dla spadochroniarza.
Dogherty miał plażę wyłącznie dla siebie. Wrócił do sosnowego zagajnika i przez następne pięć minut zbierał drewno na trzy małe ogniska sygnalizacyjne. Cztery razy musiał zawracać, by je przenieść na plażę. Sprawdził wiatr: północno- wschodni, jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę. Dogherty ułożył drewno w trzy kupki oddalone od siebie o parę metrów.
Światło dnia gasło. Otworzył słoik i polał drewno benzyną. Dziś wieczorem miał czekać przy odbiorniku, dopóki nie otrzyma z Hamburga sygnału, że samolot już leci. Wtedy tu wróci, zapali ogniska i przejmie agenta. Proste, o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Obejrzał się i na szczycie wydm zauważył Mary. Jej sylwetka ostro się rysowała w promieniach zachodzącego słońca. Stała z założonymi rękami. Wiatr zarzucał jej włosy na twarz. Powiedział jej wczoraj w nocy, że Abwehra kazała mu przyjąć agenta. I że ma wyjechać z Hampton Sands i zamieszkać u przyjaciół albo rodziny w Londynie, aż będzie po wszystkim. Odmówiła. A od tej pory nie odezwała się do niego słowem. Obijali się o siebie w ciasnym domku, trwając w zaciętym milczeniu, nie patrząc sobie w oczy. Napięcie Mary objawiało się grzechotaniem garnkami na kuchni, tłuczeniem talerzami i kubkami. Tak jakby została, żeby go ukarać swą obecnością.
Zanim wspiął się na wierzchołek wydmy, Mary zniknęła. Szedł ścieżką do miejsca, gdzie zostawił rower. Zabrała go Mary.
Kolejna runda naszej cichej wojny – pomyślał Dohgerty. Podniósł kołnierz, zasłaniając się przed wiatrem, i na piechotę wrócił do domu.