Wyciągnęła ciało Beatrice Pymm z samochodu i rozebrała do naga. Złapała nieboszczkę za nogi i dowlokła do grobu. Potem przyniosła trzy rzeczy z furgonetki: młotek, cegłę i niewielką łopatę.
Tej części zadania najbardziej się obawiała; było to dla niej gorsze niż samo zabójstwo. Położyła trzy przedmioty przy ciele ofiary i zebrała się w sobie. Zmagając się z kolejną falą mdłości, wzięła do osłoniętej rękawiczką dłoni młotek i zmiażdżyła nos Beatrice Pymm.
Kiedy skończyła, z trudem zmusiła się do spojrzenia na miazgę, która niegdyś była twarzą Beatrice Pymm. Ciosami młotka, a potem uderzeniami cegły zmieniła ją w papkę z krwi, mózgu, rozbitej czaszki i potłuczonych zębów.
Udało jej się osiągnąć zamierzony cel: głowa została zniszczona, twarzy nigdy nikt nie zdoła rozpoznać.
Zrobiła dokładnie tak, jak jej rozkazano. Przeznaczono ją do wyjątkowych zadań. Przeszła wielomiesięczne szkolenie w specjalnym obozie, znacznie dłuższe niż pozostali agenci. Zakonspiruje się o wiele głębiej niż inni. Właśnie dlatego musiała zabić Beatrice Pymm. Nie będzie marnować czasu na robienie tego, do czego przeznaczono innych, mniej utalentowanych szpiegów: na liczenie oddziałów, obserwowanie linii kolejowych, szacowanie szkód wyrządzonych przez bomby. To łatwizna. Ją zachowano do ważniejszych zadań. Stanie się bombą zegarową, tykającą w samym sercu Anglii, czekającą na sygnał, by wybuchnąć.
Oparła nogę na klatce piersiowej trupa i pchnęła. Ciało zwaliło się do grobu. Zasypała je ziemią. Zebrała zakrwawione ubrania i wrzuciła na tył furgonetki. Sięgnęła na siedzenie po niewielką torebkę z holenderskim paszportem i portfelem. W portfelu znajdowały się dokumenty tożsamości, wydane w Amsterdamie prawo jazdy oraz zdjęcia spasionej, roześmianej holenderskiej rodziny.
Wszystko to przygotowała w Berlinie Abwehra.
Rzuciła torebkę w krzaki na skraju pola jęczmienia, parę metrów od grobu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za kilka miesięcy ktoś znajdzie rozkładające się zniekształcone ciało i torebkę. Policja uzna, że nieboszczka to Christa Kunst, holenderska turystka, która pojawiła się w Anglii w październiku 1938 roku, a której wypoczynek zakończył się tak tragicznie.
Przed odjazdem ostatni raz spojrzała na grób. Żal się jej zrobiło Beatrice Pymm. Śmierć pozbawiła ją nie tylko twarzy, ale i nazwiska.
I coś jeszcze: sama morderczyni właśnie straciła tożsamość. Przez pół roku mieszkała w Holandii, gdyż holenderski był kolejnym ze znanych jej języków. Starannie opracowała własną przeszłość, zagłosowała w wyborach do władz miejskich Amsterdamu, a nawet pozwoliła sobie na młodego kochanka, nienasyconego dziewiętnastolatka, chętnego do nauki. Teraz Christa Kunst spoczywała w płytkim grobie tuż przy polu jęczmienia w Anglii.
Rankiem zabójczyni przywdzieje nową tożsamość.
Ale na razie jest nikim.
Zatankowała i jechała przez dwadzieścia minut. Miasteczko Alderton – podobnie jak Beatrice Pymm – zostało starannie wybrane, jako że tam nie od razu ktoś zauważy furgonetkę, która w środku nocy płonie na skraju drogi.
Wyciągnęła motocykl z paki – zadanie trudne nawet dla silnego mężczyzny. Zmagała się z motocyklem, wreszcie poddała się, kiedy był jakiś metr nad ziemią. Runął z łoskotem – jedyny błąd, jaki popełniła tej nocy.
Podniosła go i odciągnęła o pięćdziesiąt metrów. Potem wróciła do samochodu. W jednym z baniaków zostało jeszcze trochę benzyny. Ochlapała nią wnętrze furgonetki, szczególnie obficie skrapiając zakrwawione ubrania Beatrice Pymm.
Kiedy nastąpiła eksplozja, morderczyni już uruchomiła motocykl. Przez chwilę przyglądała się płonącemu wozowi, pomarańczowym płomieniom oświetlającym rżysko i nieco odleglejszą linię lasu.
Potem skierowała motocykl na południe i ruszyła do Londynu.
Rozdział drugi
Oyster Bay, stan Nowy Jork; sierpień 1939
Dorothy Lauterbach uważała swoją szacowną, zbudowaną z kamienia rezydencję za najpiękniejszą budowlę na całym północnym wybrzeżu Long Island. Większość przyjaciół się z nią zgadzała, a to dlatego, że Dorothy była od nich bogatsza i chcieli bywać na dwóch przyjęciach, które rokrocznie latem wydawali Lauterbachowie: wielkie pijaństwo w czerwcu oraz bardziej cywilizowaną, refleksyjną imprezę pod koniec sierpnia, kiedy kończące się lato wprowadza człowieka w nieco melancholijny nastrój.
Z tyłu domu rozciągał się widok na zatokę. Na plaży leżał miękki biały piasek przywieziony ciężarówkami z Massachusetts. Od plaży aż do rezydencji biegł pas starannie pielęgnowanej trawy, która tu i ówdzie ustępowała miejsca cudownie zadbanym klombom, ceglastemu kortowi tenisowemu albo intensywnie błękitnemu basenowi.
Służba wstawała wcześnie, by przygotować wszystko na dzień zasłużonego nieróbstwa rodziny: rozstawiano bramki do krokieta, zakładano siatkę do badmintona, choć nikt nawet nie zajrzy na boiska, zdejmowano plandeki z drewnianej motorówki, której nikt nie odcumuje od przystani. Raz któryś z odważnych służących zwrócił pani Lauterbach uwagę na bezsens tych codziennych rytuałów. Pani Lauterbach ostro go skarciła i nikt więcej już nie kwestionował jej rozkazów. Co rano ustawiano te same zabawki, które tkwiły smutno – niczym bożonarodzeniowe dekoracje w maju – tylko po to, by o zachodzie słońca służba z nabożeństwem je zbierała i chowała.
Na parter obszernego domostwa składały się: pokój słoneczny, salonik, jadalnia oraz pokój zwany Florydą, choć żaden z Lauterbachów nie pojmował, czemu Dorothy upiera się, by go tak nazywać.
Majętność kupiono przed trzydziestu laty, kiedy młodzi Lauterbachowie zakładali, że dochowają się sporej trzódki. Tymczasem jednak skończyło się na dwóch córkach, nieszczególnie przepadających za sobą nawzajem: Margaret, pięknej, bardzo lubianej „duszy towarzystwa" oraz Jane. Dom stał się spokojnym miejscem pełnym słońca i ciepłych barw, w którym ciszę przerywało jedynie łopotanie białych zasłon, poruszanych przez morską bryzę i nieustanne dążenie Dorothy Lauterbach do perfekcji we wszystkim.
Dzisiaj – rankiem po drugim wakacyjnym przyjęciu Lauterbachów – zasłony wisiały bez ruchu, czekając na wietrzyk, który nie zamierzał się pojawić. Słońce paliło, nad zatoką drżało rozgrzane powietrze. Było parno.
W sypialni na górze Margaret Lauterbach- Jordan zdjęła koszulę nocną i usiadła przed toaletką. Szybko rozczesała popielatoblond włosy z pasemkami rozjaśnionymi przez słońce. Nosiła niemodną, krótką fryzurkę, która za to była wygodna i łatwa do ułożenia. Poza tym Margaret podobał się sposób, w jaki włosy okalały jej twarz, podkreślając długą, smukłą szyję.
Przyjrzała się sobie w lustrze. Wreszcie zgubiła te parę upartych funtów, których nie mogła się pozbyć po ciąży. Rozstępów już prawie nie widać, brzuch miała opalony na brąz. Tego lata moda nakazywała odsłaniać brzuch i wszyscy zdumiewali się, jak szczupło Margaret wygląda. Tylko piersi jej się powiększyły, ale Peterowi to się podobało.
Ubrała się w białe bawełniane spodnie, bluzkę bez rękawów zawiązała nad pępkiem, na nogi wsunęła sandały na płaskim obcasie. Ostatni raz przejrzała się w lustrze. Była piękna – wiedziała o tym – choć nie tą ostentacyjną urodą, która sprawia, że dziewczyna nie może przejść spokojnie po ulicach Manhattanu. Nie, Margaret była piękna subtelną urodą – wymarzoną dla kogoś obracającego się w sferach, w których przyszła na świat.
I niedługo znowu będę wyglądać jak baryła! – pomyślała.
Odwróciła się od lustra i odsłoniła okna. Do pokoju wpadły ostre promienie słońca. Na trawniku panowało zamieszanie. Właśnie zwijano namiot, ludzie pakowali stoliki i krzesła, deska po desce rozbierali parkiet. Trawa, jeszcze wczoraj bujna i gęsta, teraz była zdeptana. Margaret otworzyła okno i wciągnęła w nozdrza mdławy zapach rozlanego szampana. To wszystko dziwnie ją przygnębiło. „Może Hitler się szykuje do zaanektowania Polski, ale wszyscy, którzy pojawili się w sobotę na dorocznej sierpniowej fecie, wydanej przez Brattona i Dorothy Lauterbachów, bawili się świetnie". Margaret mogłaby sama pisać artykuły do kolumny towarzyskiej.