Jenny Colville znalazła to miejsce, kiedy miała dziesięć lat – małe zagłębienie wśród sosen, kilkaset metrów od drogi, zasłonięte od wiatru przez dwie duże skały. Idealna kryjówka.

Ułożyła krąg z kamieni i umieściła na nich mały metalowy ruszt; w ten sposób powstała prymitywna obozowa kuchenka. Przygotowała ognisko: podsypała kolek, suchej trawy, szczapy z połamanych gałęzi drzew, potem przyłożyła zapałkę. Delikatnie rozdmuchała ogień i po chwili zapłonął z trzaskiem.

Pod skałami trzymała małą skrzynkę pod osłoną warstwy igliwia. Teraz rozgarnęła kolki i wydobyła skrzynkę. Otworzyła pokrywę i wyjęła z niej zawartość: zniszczony wełniany koc, metalowy garnuszek, obity emaliowany kubek i puszkę suchej zakurzonej herbaty. Rozłożyła koc przy ogniu. Siadła i grzała dłonie nad płomieniami.

Dwa lata temu jakiś mieszkaniec wioski odkrył jej kryjówkę i doszedł do wniosku, że na plaży mieszka włóczęga. Od czasu pożaru kościoła w 1912 roku wioska nie miała podobnej sensacji. Przez pewien czas Jenny omijała swoje miejsce. Ale skandal szybko przycichł i teraz mogła tu wracać.

Płomienie przygasły, ognisko tylko się żarzyło. Jenny nalała do garnka wody z manierki, którą przyniosła z domu. Postawiła garnek na ruszcie i czekała, aż woda się zagotuje, wsłuchana w szum morza i świstanie wiatru w sosnach.

Jak zwykle schronienie uruchomiło swe czary.

Zaczęła zapominać o swoich problemach – o ojcu.

Dziś, kiedy wróciła ze szkoły, siedział przy kuchennym stole pijany. Wiedziała, że lada chwila zrobi się wojowniczy, potem się rozzłości, a w końcu zacznie bić. Wyżyje się na kimś, kto akurat mu wejdzie pod rękę; nieodmiennie tym kimś okazywała się Jenny. Postanowiła uciec przed biciem, zanim do niego dojdzie. Przygotowała ojcu talerz skromnych kanapek i czajnik herbaty i zostawiła to na stole. Nic nie powiedział ani się nie zaniepokoił, gdzie idzie, gdy włożyła płaszcz i wymknęła się za drzwi.

Woda zawrzała. Jenny nasypała do garnka herbaty, przykryła i zdjęła go z ognia. Pomyślała o innych dziewczętach z wioski. One teraz są w domu, siadają z rodzicami do kolacji, rozprawiają o wydarzeniach dnia, zamiast ukrywać się wśród drzew przy plaży, a za całe towarzystwo nie musi im wystarczać huk fal i kubek herbaty. Toteż była inna niż one: starsza, mądrzejsza. Odarto ją z dzieciństwa, czasu niewinności, zmuszono, by u progu życia uświadomiła sobie, że świat może przypominać piekło.

Boże, dlaczego on mnie tak nienawidzi? Przecież nic mu nie zrobiłam.

Mary jak umiała, starała się jej wytłumaczyć postępowanie Martina Colville'a. On cię kocha – powtarzała tysiące razy – ale jest zraniony, zły i nieszczęśliwy i odbija sobie na tym, kogo najbardziej kocha.

Jenny starała się postawić na miejscu ojca. Jak przez mgłę pamiętała dzień, gdy matka spakowała się i odeszła. Pamiętała, jak ojciec błagał i zaklinał ją, by została. I pamiętała wyraz jego twarzy, gdy matka odmówiła, brzęk pękającego szkła, trzask tłuczonych talerzy, straszliwe rzeczy, jakie oboje wygadywali. Przez wiele lat nie wiedziała, dokąd odeszła jej matka. Po prostu nie poruszano tego tematu. Kiedy pytała ojca, odchodził wściekły bez słowa. To w końcu Mary jej powiedziała: matka zakochała się w mężczyźnie z Birmingham, miała z nim romans i teraz z nim mieszka. Na pytanie Jenny, dlaczego matka nigdy nie próbowała się z nią skontaktować, Mary nie znalazła odpowiedzi. A co gorsza, dodała, że Jenny jest podobna do niej jak dwie krople wody. Jenny brakowało na to dowodów. Kobieta, którą wtedy widziała, była zdesperowana, zrozpaczona, miała zapuchnięte, czerwone od łez oczy, a ojciec dawno zniszczył wszystkie zdjęcia żony.

Jenny nalała sobie herbaty i tuliła w dłoniach emaliowany kubeczek, żeby się rozgrzać. Wiatr powiał mocniej, kołysał sosnowym baldachimem nad jej głową. Na niebie pojawił się księżyc, za nim pierwsze gwiazdy. Jenny czuła, że zanosi się na bardzo zimną noc. Długo tu nie wysiedzi. Dorzuciła dwa większe kawałki drewna do ognia i obserwowała taniec cieni na skałach. Dopiła herbatę, zwinęła się w kłębek, podkładając ręce pod policzek.

Wyobraziła sobie, że jest gdzie indziej, z dala od Hampton Sands. Chciała zrobić coś wielkiego i więcej nie wrócić. Miała szesnaście lat. Niektóre dziewczęta z okolicznych wiosek wyjechały do Londynu lub innych wielkich miast, by zająć stanowiska zwolnione przez mężczyzn. Znalazłaby zajęcie w fabryce, została kelnerką, cokolwiek.

Zapadała w sen, kiedy wydało jej się, że gdzieś znad wody dobiega jakiś odgłos. Przez chwilę myślała, że może rzeczywiście na plaży mieszkają włóczędzy. Wybita ze snu zerwała się na nogi. Sosny kończyły się na wydmach. Ostrożnie wyszła z zagajnika, bo szybko zapadały ciemności, i ruszyła w górę po piaszczystym zboczu. Zatrzymała się na szczycie. Wokół jej nóg tańczyła na wietrze wysoka trawa. Jenny popatrzyła w kierunku, z którego dobiegały odgłosy. Zobaczyła człowieka w sztormiaku i gumiakach.

Sean Dogherty.

Układał w kupki drewno, chodził, odmierzał jakąś odległość. Może Mary ma rację. Może Seanowi padło na głowę.

Wtedy Jenny dostrzegła inną postać na wydmach. Mary. Po prostu stała na wietrze z założonymi rękami, wpatrując się w Seana. Potem się odwróciła i spokojnie odeszła, nie czekając na męża.

Kiedy Sean zniknął jej z oczu, Jenny schowała swoje rzeczy, zalała żar i wróciła rowerem do wioski. W domu było pusto, zimno i ciemno. Ogień już dawno zgasł, ojciec gdzieś zniknął, nie zostawił wiadomości, gdzie się podziewa. Przez pewien czas Jenny leżała w łóżku, wsłuchując się w wiatr, odtwarzając w pamięci scenę na plaży. Coś jej w tym wszystkim nie pasowało. Coś zupełnie jej nie pasowało.

– Przecież chyba jest jeszcze coś, co moglibyśmy zrobić, Harry – powiedział Vicary, krążąc po gabinecie.

– Zrobiliśmy już wszystko, co w naszej mocy, Alfredzie.

– Może powinniśmy jeszcze raz skontaktować się z RAF- em?

– Właśnie z nimi rozmawiałem.

– I co?

– Nic.

– W takim razie zadzwoń do marynarki…

– W tym momencie skończyłem rozmawiać z Cytadelą.

– I?

– Nic.

– Chryste!

– Po prostu musisz się uzbroić w cierpliwość.

– Nie zostałem obdarzony wrodzoną cierpliwością, Harry.

– Zauważyłem.

– A co…

– Dzwoniłem do portu promowego w Liverpoolu.

– No i?

– Zamknięty z powodu złych warunków atmosferycznych.

– Więc dziś nie przypłyną z Irlandii.

– Zero szans.

– A może zabraliśmy się do sprawy ze złej strony, Harry?

– Jak to?

– Może powinniśmy skupić się na dwójce agentów już działających w Anglii.

– Słucham.

– Przynieś znowu ewidencję urzędu imigracyjnego z numerami paszportów.

– Chryste, Alfredzie, od czterdziestego roku nic się w nich nie zmieniło. Wyłapaliśmy wszystkich, których podejrzewaliśmy o szpiegostwo, i przebadaliśmy tych, co do których mieliśmy wątpliwości.

– Wiem, Harry, ale może coś przeoczyliśmy.

– Mianowicie?

– Skąd, do cholery, mam wiedzieć!

– Przyniosę ewidencję. To nie zaszkodzi.

– A może przestało nam dopisywać szczęście, Harry.

– Alfredzie, w swoim czasie znałem mnóstwo gliniarzy, którym sprzyjało szczęście.

– Tak, Harry?

– Ale żaden z tych szczęściarzy nie był przy okazji leniem.

– Do czego zmierzasz, Harry?

– Przyniosę akta i zaparzę czajnik herbaty.

Sean Dogherty wyszedł z domu tylnymi drzwiami i skierował się do stodoły. Miał na sobie gruby sweter, sztormiak, w ręku niósł lampę karbidową. Ostatnie chmury się rozproszyły. Na granatowym niebie mrugały gwiazdy i świecił jasny księżyc. Powietrze było przenikliwie zimne.

Kiedy pchnął wrota i wszedł do stodoły, powitało go beczenie owcy. Zaplątała się dziś w ogrodzeniu. Próbując się wyrwać, nie tylko zraniła sobie nogę, ale zrobiła też dziurę w płocie. Teraz leżała na sianie w kącie stodoły.

Dogherty włączył radio i zaczął zmieniać owcy opatrunek, nucąc cicho, żeby i siebie, i ją uspokoić. Zdjął zakrwawioną gazę, nałożył świeżą i przykleił plaster.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: