Za plecami ludzi przy mikroskopach znajdowały się drzwi na korytarz.

– Żebym nie zapomniał - ściszonym głosem rzekł poufale major, biorąc mnie za rękę, kiedyśmy znaleźli się sami pośród białych ścian - gdyby pan zamierzał coś wyrzucić lub zniszczyć, jakiś akt nieważny, zbędną notatkę, brulion - proszę nie korzystać z ustępu. Przysparza to tylko naszym ludziom niepotrzebnej roboty.

– Jak proszę? - spytałem. Uniósł niecierpliwie brwi.

– Racja, panu wszystko trzeba od „a” tłumaczyć - moja wina. To był Wydział Kanalizacyjny - sąsiaduje z moim, przeszliśmy tamtędy, bo krótsza droga… Więc ścieki są filtrowane i cedzone - to przecież drogi na zewnątrz, dla potencjalnego przecieku informacji… Otóż i nasza winda.

Zatrzymywała się właśnie, kiedyśmy do niej podeszli. Wysiadł z niej oficer w długim płaszczu, z futerałem skrzypcowym pod pachą, przeprosił nas, że musi wynieść z niej swoje pakunki, i wrócił po nie, gdy gdzieś, całkiem blisko, huknęło. Oficer wyskoczył z windy, zatrzasnął jej drzwi nogą i cisnął w nas trzymanymi w objęciach paczkami, sam zaś pognał korytarzem, otwierając w biegu futerał. Ciężka paczka jak pocisk trafiła mnie w pierś, zatoczyłem się, oszołomiony, na drzwi windy, za zakrętem łomotał karabin maszynowy, coś trzasnęło nad moją głową i wszystko zamglił wapienny kurz.

– Padnij! Padnij!!! - krzyknął Erms, pociągając mnie za ramię, i sam rzucił się na podłogę. Leżałem obok niego między rozrzuconymi paczkami, od strzałów aż huczało, korytarz grzmiał z jednego końca w drugi, kule śpiewały nad nami, białe dymki rykoszetów buchały ze ścian. Biegnący z zadartymi wysoko połami płaszcza zwalił się na samym zakręcie, puszczone skrzypcowe pudło otwarło się w upadku, wyleciała zeń chmura papierowych strzępów, polatując jak śnieg. Woń spalonego prochu kąsała w nozdrza. Major wcisnął mi do ręki małą ampułkę.

– Jak dam znak - w zęby i rozgryźć!!! - krzyczał mi do ucha. Ktoś biegł.

Zagrzmiało tak strasznie, że omal nie ogłuchłem. Erms zaczął wyrywać z kieszeni zalakowane koperty, tkał je w usta, żuł z największym pośpiechem, wypluwając pieczęcie jak pestki. Nowy grzmot.

Oficer w głębi korytarza charczał w agonii. Jego lewa noga stukała o kamienną podłogę. Erms zliczył to stukanie, uniósł się na łokciach i z okrzykiem:

– Dwa i pięć, dobra nasza! - zerwał się na równe nogi. Było już cicho.

Otrzepał się z kurzu i podał mi teczkę, która leżała na podłodze, ze słowami:

– Idziemy. Postaram się załatwić panu jeszcze kartki obiadowe.

– Co… co to było? - wybełkotałem. Konający wciąż kopał podłogę, na przemian po dwa i pięć razy.

– Ach, nic. Demaskacja.

– I… jak to, i my… odejdziemy?

– Tak. Tam - wskazał w stronę charczącego - to już nie mój Wydział, wie pan.

– Ale ten człowiek…

– Siódemka się nim zajmie. O, już idą z Teologicznego, widzi pan?

W samej rzeczy korytarzem nadchodził oficer-ksiądz, poprzedzany przez malca z dzwonkiem. Wsiadając do windy, słyszałem jeszcze stukanie szyfrowej agonii. Winda stanęła na dziewiątym piętrze. Major nie otworzył drzwi.

– Czy mogę prosić pana o wytrych?

– Proszę? - nie pojąłem.

– O tę ampułkę, chciałem powiedzieć.

– A, prawda…

Ściskałem ją jeszcze w ręce. Schował ją do skórzanego futerału, przypominającego pugilares.

– Co to jest? - spytałem.

– Ach, nic. Wszystko w porządku.

Wypuścił mnie pierwszego z windy. Ruszyliśmy ku pobliskim drzwiom. W kwadratowym pokoju siedział przy stole nadzwyczaj otyły oficer i gryzł cukierki z papierowej torby, mieszając herbatę. Poza nim nie było tu nikogo. W tylnej ścianie widniały maleńkie drzwiczki, całkiem czarne. Dziecko ledwie by się zmieściło.

– Gdzie Prandtl? - spytał Erms. Gruby oficer, nie przestając mlaskać, pokazał mu trzy palce. Mundur miał rozpięty. Zdawał się spływać z krzesła, na którym siedział. Miał nalaną twarz, kark nabiegły tłuszczem, pofałdowany, oddychał głośno, świszcząc. Wyglądał, jakby się dusił.

– Dobrze - powiedział major. - Prandtl zaraz przyjdzie. Proszę się tymczasem rozgościć. On się już panem zajmie. Kiedy pan będzie wolny, proszę wpaść do mnie po kartki. Dobrze?

Przyrzekłem mu, że nie omieszkam tego zrobić. Gdy odszedł, zwróciłem oczy na grubego. Cukierki zgrzytały mu w zębach. Usiadłem na krześle pod ścianą. Starałem się nie patrzeć na chorobliwie otyłego oficera, bo drażnił mnie swoim mlaskaniem, a jeszcze bardziej tym, że wyglądał, jakby lada chwila miała go trafić apopleksja. Fałdy jego karku były aż sine pod szczotką krótko przystrzyżonych włosów. Jego tłuszcz był jego krzyżem, torturą. Oddychał z wysiłkiem, na jaki można się zdobyć chyba w ostateczności, przez chwilę, a on robił to ciągle i przy tym w ogóle jakby o tym nie wiedział. Walczył o powietrze i gryzł cukierki. Rosła we mnie chęć wyrwania mu papieru ze słodyczami; opychał się nimi, łykał, czerwieniał, siniał i sięgał lepkimi palcami po nowe. Przesunąłem krzesło i odwróciłem się do niego bokiem. Plecami jakoś nie mogłem - nie ze względu na niewłaściwość, ale bałem się, że mi się tam z tyłu zatchnie, a nie chciałem mieć za sobą trupa. Na kilkanaście sekund przymknąłem oczy.

Wiele dałbym za wyjaśnienie, czy moja sytuacja się poprawiła. Wydawało mi się, że tak, ale aż nazbyt wiele zastrzeżeń się owemu „tak” przeciwstawiało. Tego, że Erms gotów był mnie otruć - bo byłem pewien zawartości fiolki - nie miałem mu bynajmniej za złe. Gorzej nieco wyglądała rzecz ze staruszkiem w złotych okularach. Nie byłem wcale pewny, czy się od jego sprawy ostatecznie uwolniłem. W każdym razie nie wyglądała nazbyt groźnie na przyszłość. Miałem poważniejszy powód do trosk: instrukcję. Już nie o to mi nawet szło, że przypominała tak bardzo protokół moich poruszeń wewnątrz Gmachu - ba, moich myśli nawet. W końcu mogłem wciąż jeszcze być obiektem próby, choć Erms zaprzeczał temu kategorycznie, ale sam przyznał potem, że nasza rozmowa nie ma znaczenia dosłownego, ale jest szyfrem, a więc jakimś odniesieniem, apelacją do innych, nie nazwanych bezpośrednio znaczeń, które się nad nią niewidzialnie unosiły. Najgorsze było co innego. W głębi duszy poczynałem wątpić w samo istnienie instrukcji. Mówiłem sobie co prawda, że się mylę, że moja podejrzliwość nie ma sensu, bo bez zamiaru wysłania mnie na Misję znacznej doniosłości nikt nie interesowałby się mną i nie poddawałby żadnym próbom. Nie miałem przecież nic na sumieniu i nic tu właściwie nie znaczyłem, poza ową niespodziewaną kandydaturą, tym wciąż odraczanym, zawieszanym i znów połowicznie potwierdzanym awansem.

Gdybym mógł w owej chwili postawić jedno, tylko jedno pytanie, zabrzmiałoby: czego ode mnie chcą? Czego chcą naprawdę?

Każdą odpowiedź przyjąłbym z ulgą, naprawdę każdą, prócz jednej…

Oficer za stołem chrapnął przeraźliwie. Drgnąłem. Wysiąkawszy nos, zajrzał do chusteczki, potem schował ją, sapiąc, z nie domkniętymi, nabrzmiałymi wargami.

Drzwi otwarły się. Wszedł wysoki, chudy, przygarbiony oficer. Było w nim coś - nie bardzo potrafiłbym to nazwać - co sprawiało, że był jakby cywilem przebranym w mundur. Trzymał w ręku okulary, którymi zamłynkował szybko, stając o krok przede mną.

– Pan do mnie?

– Do pana Prandtla z Wydziału Szyfrów - odparłem, z lekka unosząc się z miejsca.

– To ja. Jestem kapitanem. Proszę nie wstawać. Chodzi o szyfry, tak?

Ta sylaba zabrzmiała jak skierowany we mnie wystrzał.

– Tak, panie kapitanie…

– Proszę nie tytułować. Herbaty?

– Chętnie…

Podszedł do małych drzwiczek i z ręki, która się przez nie wysunęła, przyjął tackę z dwiema napełnionymi już szklankami. Postawił ją na stole i nałożył okulary. Twarz jego zebrała się wtedy w sobie, chuda, wyzywająca, wszystko ustawiło się w niej na wyjściowych pozycjach i znieruchomiało.

– Co to jest szyfr? - rzucił. - Proszę mówić, co pan wie.

Jak gdyby bił w coś twardego metalicznym głosem.

– To system znaków, który można przy pomocy klucza przełożyć na zwykły język.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: