– Tak? A zapach róży, na przykład, jest szyfrem czy nie?
– Nie, bo nie jest znakiem czegoś, a tylko sobą, zapachem. Gdyby oznaczał coś innego, wtedy mógłby, jako symbol, stać się znakiem szyfru…
Odpowiadałem ożywiony, bo mogłem wykazać umiejętność sprawnego myślenia. Otyły oficer pochylił się w moją stronę, aż mundur na brzuchu, wezbrany tłuszczem, pofałdował się, grożąc wysadzeniem guzików. Nie zważałem nań, patrząc na Prandtla, który zdjął okulary, żeby nimi zakręcić, i twarz mu się rozproszyła.
– A jak pan sądzi - czy róża pachnie tak sobie, czy w określonym celu?
– No… może wabić zapachem pszczoły, które ją zaSkinął głową.
– Tak. Przejdźmy do uogólnień. Oko przekształca promień w nerwowy szyfr, który mózg odcyfrowuje jako światło. A sam promień? Nie zjawił się przecież znikąd. Wysłała go lampa albo gwiazda. Informacja o tym tkwi w jego strukturze. Można ją odczytać…
– Jakiż to szyfr? - przerwałem mu. - Gwiazda ani łampa nie usiłują niczego ukryć, podczas gdy szyfr ukrywa swą treść przed niepowołanymi.
– Tak?
– To chyba oczywiste! Cała rzecz w intencji wysyłającego wiadomość.
Urwałem, sięgając po herbatę. Pływała w niej mucha, której przed chwilą na pewno nie było. Czyżby wrzucił ją otyły oficer? Spojrzałem na niego. Dłubał w nosie. Wyłowiłem muchę łyżeczką i rzuciłem na spodek. Stuknęła. Dotknąłem jej. Była z wydmuchanego metalu.
– W intencji? - powiedział Prandtl. Nałożył okulary. Gruby - patrząc na mojego mentora, starałem się mieć go na oku - szperał, sapiąc, po kieszeniach, a twarz jego stawała się coraz bardziej rozmamłana. Podgardle miał jak balon. Budził wprost obrzydzenie.
– Oto promień - ciągnął Prandtl. - Wysłała go jakaś gwiazda. Jaka? Wielka czy mała? Gorąca czy chłodna? Jaka jest jej historia, jaka przyszłość? Czy można dowiedzieć się tego z jej promienia?
– Można, posiadając odpowiednią wiedzę.
– A czym jest ta wiedza?
– Czym jest?
– Kluczem. Czy tak?
– No… - ociągałem się z odpowiedzią - promień nie jest szyfrem.
– Nie?
– Nie, bo nikt nie ukrył w nim tych wiadomości, a zresztą, idąc po tej linii, dojdziemy do wniosku, że wszystko jest szyfrem.
– I słusznie, mój panie. Wszystko, wszystko jest szyfrem - albo kamuflażem. Pan też.
– Czy to żart?
– Nie. To prawda.
– Ja jestem szyfrem?
– Tak. Albo kamuflażem. Mówiąc ściślej, relacja jest taka: każdy szyfr jest maską, kamuflażem, ale nie każda maska jest szyfrem.
– Na szyfr mógłbym się ostatecznie zgodzić… - powiedziałem, dobierając ostrożnie słów - chodzi panu zapewne o dziedziczność, o te maleńkie, własne wizerunki, które nosimy w każdej kropelce ciała, żeby pieczętować nimi potomków… ale kamuflaż? Co… co mam z nim wspólnego?
– Pan? Przepraszam - odparł Prandtl - ale to nie moja rzecz. Ja nie rozstrzygam pańskiej sprawy. To do mnie nie należy.
Podszedł do drzwiczek w ścianie. Z ręki, która się w nich ukazała - musiała to być ręka kobieca, bo zauważyłem lakierowane czerwono paznokcie - wyjął papierową wstążkę i podał mi ją.
„Zagrożenie manewrem oskrzydlającym - stop” - czytałem - „kierować posiłki w sektor VII - 19431 - stop - za kwatermistrza siódmej grupy operacyjnej Ganzmirst płk dypl. - stop”.
– Podniosłem głowę, odkładając strzęp taśmy, i nieznacznie pochyliłem się do przodu. W herbacie pływała druga mucha. Tłusty oficer musiał ją tam wrzucić, kiedy czytałem. Popatrzyłem na niego. Ziewał. Wyglądało to, jakby konał z rozdziawionymi ustami.
– Co to jest? - spytał Prandtl. Głos jego dobiegł mnie z daleka. Otrząsnąłem się.
– Jakaś rozszyfrowana depesza.
– Nie. To szyfr, który trzeba dopiero rozłamać.
– Przecież to jakaś tajna wiadomość?
– Nie - ponownie zaprzeczył głową. - Kamuflowanie szyfrów pod postacią wiadomości niewinnych, w rodzaju jakichś tam prywatnych listów czy wierszy, należy do przeszłości, panie. Każda strona usiłuje dziś wywołać w drugiej wrażenie, że to, co wysyła, nie jest zaszyfrowane. Rozumie pan?
– Do pewnego stopnia…
– Pokażę panu teraz ten sam tekst, przepuszczony przez DESZ-a - tak nazywamy naszą maszynę.
Znów zbliżył się do drzwiczek, wyszarpnął z białych palców taśmę i wrócił z nią do stołu.
„Baremisozyturia inpeklancybilistyczna matetosi się by kancepudroliwać ambrendafigianturelię nieodkocywracipośmajną” - odczytałem i spojrzałem na niego, nie kryjąc zdumienia.
– To ma być rozszyfrowane? Uśmiechnął się pobłażliwie.
– To drugi etap - wyjaśnił. - Szyfr został skonstruowany tak, by rozłamanie go dało stek nonsensów. Miało to przekonać nas ostatecznie, że właściwa treść pierwotna depeszy nie była szyfrem, czyli że wiadomość leży na powierzchni i jest taka, jaką pan poprzednio odczytał.
– W istocie natomiast?… - poddałem. Skinął głową.
– Zaraz pan zobaczy. Przyniosę teraz tekst przepuszczony ponownie przez maszynę.
Papierowa taśma spłynęła z dłoni w kwadratowych drzwiczkach. W głębi poruszało się tam coś czerwonego. Prandtl zasłonił sobą otwór. Wziąłem taśmę, którą mi podał - była ciepła, nie wiem: od dotyku człowieka czy maszyny.
„Abruptywnie kancelerować derwiszów odnoszących barbimuchowe śniętopały przez turmańsk celeratywny wnikliwość wskazana”.
Taki był ów tekst. Potrząsnąłem głową.
– Cóż pan z tym pocznie? - spytałem.
– Tu ustaje już praca maszyny, a rozpoczyna się ludzka. Kruuh!! - krzyknął.
– Noooo? - zastękał wyrwany z odrętwienia otyły oficer. Zamglonymi, błoną jakby przesłoniętymi oczami wpatrzył się w Prandtla, który cisnął mu w twarz:
– Kancelerować!
– Neeee - zabeczał gruby falsetem.
– Derwiszów!
– Beee! Deee!
– Odnoszących!
– Od… odpo… - stękał. Ślina ciągnęła mu się między wargami.
– Barbimuchowe!
– Wie… mm… muuu… sztucz… sztuczne m…m! m!!! Ha, ha, ha! ha, ha, ha! - gruby zaniósł się niepowstrzymanym śmiechem, który przeszedł w rzężenie, okolona tłuszczem twarz posiniała mu, ze łzami, niknącymi w fałdach torbiastych policzków, łkał, łapiąc powietrze.
– Dość! Kruuh! Dość!!! - huknął kapitan. - Potknięcie - zwrócił się do mnie. - Fałszywa asocjacja. Zresztą prawie cały tekst już pan usłyszał.
– Tekst? Jaki tekst?
– „Nie będzie odpowiedzi”. To wszystko. Kruuh!! - podniósł głos. Otyły całym w mundur opiętym cielskiem trząsł się na krześle, uczepiony kiełbaskowatymi palcami stołu. Na okrzyk Prandtla ucichł, chwilę pojękiwał, aż począł się gładzić obu rękami po twarzy, jakby pragnął się w ten sposób pocieszyć.
– „Nie będzie odpowiedzi”? - powtórzyłem cicho. Zdawało mi się, że słowa te słyszałem niedawno, ale nie mogłem sobie przypomnieć, od kogo. - Treść raczej skąpa - podniosłem oczy na kapitana, którego usta, dotąd nieruchomo skrzywione, jak gdyby nieustannie smakował cienką gorycz, lekko się uśmiechnęły.
– Gdybym pokazał panu ustęp bogatszy w treść, obaj moglibyśmy tego potem żałować. Zresztą i tak…
– Co „i tak”?! - spytałem gwałtownie, jakby te lekko rzucone słowa otarły się o rzecz niesłychanie dla mnie ważną. Prandtl wzruszył ramionami.
– Nic. Pokazałem panu fragment nowożytnego szyfru, niezbyt skomplikowanego zresztą. Był to szyfr użytkowy. Jako taki miał wielowarstwowy kamuflaż.
Mówił szybko, jakby chciał odwrócić moją uwagę od nie dokończonej aluzji. Pragnąłem wrócić do niej, otwierałem już usta, ale powiedziałem tylko:
– Mówił pan, ze wszystko jest szyfrem. To była tylko przenośnia?
– Nie.
– Więc każdy tekst?…
– Tak.
– A literacki?
– Też. Proszę, może pan podejdzie…
Zbliżyliśmy się do drzwiczek. Zamiast następnego pokoju, którego spodziewałem się, gdy je otworzył, ukazała się wypełniająca framugę ciemna płyta z małą klawiaturą; w środku widniał rodzaj obrzeżonej niklem szczeliny z wystającym jak języczek węża końcem papierowej taśmy.
– Proszę podać jakiś fragment utworu literackiego - zwrócił się do mnie Prandtl.