V
Szereg drzwi po prawej stronie urwał się. Za ścianą znajdowała się zapewne jakaś długa sala. Nieco dalej odnalazłem boczną odnogę korytarza, która zaprowadziła mnie do toalety tego piętra. Drzwi przedsionka były uchylone. Zajrzałem do łazienki, a że była pusta, zaniknąłem się i, już siadając na brzegu wanny, zauważyłem niewielki ciemny przedmiot na półeczce pod lustrem. Była to na wpół otwarta w zapraszający sposób ułożona na czystej serwetce brzytwa. Nie wiem, czemu nastroiło mnie to nieufnie. Wziąłem ją do ręki; wyglądała na nową. Jeszcze raz rozejrzałem się po otoczeniu, lśniącym czystością chirurgicznego gabinetu. Odłożyłem brzytwę na poprzednie miejsce. Nie mogłem się jakoś zdobyć na otwarcie przy niej teczki. Opuściłem łazienkę, żeby zjechać windą na niższe piętro, do tej, która dała mi poprzedniej nocy schronienie.
I ta była pusta, dokładnie w takim samym stanie, w jakim ją opuściłem, tylko ręczniki zmieniono na świeże. Rozwiązałem na brzegu wanny tasiemkę i spomiędzy tekturowych okładek wysunął się gruby plik białych arkuszy.
Ręce drżały mi trochę, bo pamiętałem, że wierzchni był zadrukowany. Papiery rozsunęły się - wszystkie puste. Kartkowałem je coraz szybciej. Rura wodociągowa wydała jeden z tych bezsensownych, dzikich odgłosów, jakie towarzyszą czasem otwarciu kurka na innym piętrze. Zajęczała ludzkim prawie głosem, który przeszedł w bełkotanie, coraz słabsze i dalsze, w miarę jak rozchodziło się po żelaznych trzewiach Gmachu. Wciąż przekładałem białe kartki, licząc je machinalnie, nie wiadomo po co, zarazem w myśli wracałem do Prandtla, rzucałem się na otyłego, biłem go, kopałem ohydnie napuchłe cielsko - gdybym go tylko miał przed sobą!
Wściekłość uszła ze mnie równie nagle, jak przyszła. Siedziałem na brzegu wanny, układając arkusze, aż na nowo, innymi oczami, zobaczyłem, co znaczyło to jego dziwne chuchnięcie. Rzecz została ukartowana z góry, żeby skraść mi instrukcję. Ale po co, jeśli Erms mógł mi jej od razu nie dać?
Ręce, przekładające arkusz po arkuszu, znieruchomiały. Stos pustych papierów ukrywał w sobie dwa odmienne. Na jednym był odręcznie naszkicowany plan Gmachu, wraz z mapką Góry Świętego Juana, w której wnętrzu się znajdował, na drugim, przyszytym do tamtego białą nitką, widniał wydrukowany w dwunastu punktach plan operacji dywersyjnej „Sztych”. Trzymając je przed oczami, odbywałem już dalszą wędrówkę. Oddam te papiery władzom. Przedstawię sposób, w jaki weszły w moje posiadanie. Może uda mi się zyskać wiarę. Jak jednak udowodnię, że się z tymi - tajnymi - aktami nie zapoznałem? Że nie zapamiętałem położenia Gmachu - sto osiemnaście mil na południe od szczytu Harvurda - ani jego planu, rozkładu pokojów, sztabów, że nie przeczytałem opisu dywersyjnej operacji? Sprawa była przegrana dokładnie. Widziałem, jak się moja dotychczasowa droga układa w coraz konsekwentniejszą całość, jak pozory bezmyślnego przypadku przekształcają się w pułapkę, w którą wchodziłem coraz głębiej, aż po chwilę obecną, o wymowie tak oczywistej.
Palce drgnęły mi, żeby podrzeć kompromitujące papiery i wrzucić strzępy do muszli - lecz momentalnie przypomniałem sobie ostrzeżenie Ermsa. A więc naprawdę nic nie działo się tak sobie? Każde wypowiedziane przez nich słowo, każdy ruch głowy, roztargnienie, uśmiech - wszystko było obliczone i cała ta olbrzymia machina pracowała z taką matematyczną precyzją wyłącznie dla mojej zguby? Poczułem się wewnątrz góry naszpikowanej błyszczącymi oczami i przez kilka sekund gotów byłem osunąć się na kamienną podłogę. Gdybym mógł ukryć się gdzieś przed nimi, zaszyć, rozpłaszczyć w szparze, gdybym przestał istnieć… Brzytwa! Czy dlatego tam leżała? Wiedzieli, że będę chciał zostać sam, i podłożyli ją?
Ręce moje poruszały się rytmicznie. Układałem papiery. W miarę jak teczka się wypełniała, rojowisko pomysłów, z których każdy służyć miał memu ratunkowi, topniało, tak że szukając jeszcze jakiegoś wyjścia, zuchwałej finty, którą, jak szczwany gracz, odwrócę znienacka kartę, widziałem coraz wyraźniej własną, kornie spoconą twarz skazanego. Oczekiwała mnie za kilkoma nie dopełnionymi jeszcze formalnościami. - Trzeba to załatwić szybko i prosto - myślałem - teraz, skoro przepadłem, nie grozi mi już nic. - Musiałem sobie przygotować tę myśl wcześniej, bo wyłoniła się z natłoku nierealnych wybiegów jak wyzwolenie.
W chwili kiedy gotów już byłem przywdziać majestat skazańca, spomiędzy ostatnich arkuszy wymknęła się niewielka, sztywna kartka z wypisanym dość niewyraźnie numerem 3883 i upadła mi do stóp. Podniosłem ją wolno. Jakby dla uniknięcia nieporozumienia inna ręka podała przed cyfrą malutkimi, starannymi literkami skrót „Pok.” - pokój.
Nakazywano mi tam pójść? Dobrze. Zawiązałem tasiemkę teczki i wstałem. Od drzwi raz jeszcze obrzuciłem wzrokiem porcelanowe wnętrze i z lustra, jak z ciemnego okna, spojrzała na mnie własna twarz, rozłamana w przepływające płaszczyzny - było to spowodowane falistością szkła, ale mnie się wydało, że widzę ją w lodowatych płomieniach strachu. Tak patrzyliśmy na siebie - ja i ja - i jak przedtem od środka niejako wczołgiwałem się w przyciasną skórę zdrajcy, tak teraz obserwowałem zmiany, jakie zaszły na zewnątrz. Myśl, że ta zeszpecona trwogą, błyszcząca, jakby wodą zlana twarz zniknie, nie była przykra. Właściwie od dawna podejrzewałem, że to się tak skończy.
Smakowałem rozmiary klęski z przewrotnym zadowoleniem, wynikłym ze słuszności mych przewidywań. Jednakowoż, gdyby tak podrzucić gdzieś te papiery? Wtedy zostałbym jednak bez niczego; ani wyznaczony, ani nawet oszukany i zdradzony - nic zgoła. Może dostałem się między młot i kowadło, wszedłem, nie wiedząc o tym, w obręb jakiejś wielkiej intrygi, i zniszczyć mnie usiłowały tryby sprzecznych interesów? W takim wypadku odwołanie się do instancji wyższej mogło okazać się zbawcze…
Pokój numer 3883 postanowiłem zostawić sobie jako ostateczność, a teraz iść do Prandtla. Jakkolwiek bądź - chuchnął. To musiało coś znaczyć. Chuchnął - a zatem sprzyjał mi. Był potencjalnym sojusznikiem. Co prawda sam odwrócił moją uwagę, żeby otyły mógł łatwiej zabrać mi teczkę. Widocznie musiał. Pytał przecie, czy wykonuję rozkazy, i powiedział, że sam to robi.
Zdecydowałem się pójść. Korytarz był pusty. Biegłem prawie do windy, by się nie rozmyślić. Czekałem na nią dość długo. Na górze panował spory ruch. Od razu kilku oficerów zajęło windę, z której wysiadłem. Zmierzałem do Wydziału Szyfrów coraz wolniej. Jałowość tego kroku stawała się krzycząca. Mimo to wszedłem do środka. Na stole, przy którym siedział przedtem otyły, na stercie poplamionych papierów stały szklanki po herbacie. Poznałem moją po złożonych, jak pestki, sztucznych muchach na brzegu spodka. Czekałem chwilę, ale nikt nie nadchodził. Biurko pod ścianą zalegały liczne akta; zacząłem je przerzucać, w nikłej nadziei, że trafię na ślad chociażby mojej instrukcji. Jakoż leżała tam, pośród innych, żółta teczka, ale zawierała tylko listę płac, którą przejrzałem. W innych okolicznościach poświęciłbym jej pewno więcej uwagi, zawierała bowiem wyliczenie takich specjalności, jak Infernator Tajny, Demaskator I rangi, Macerator, Fekalista, Inwigilator, Cedzacz, Dementysta Pokątny, Kremator, Osteofag - ale teraz porzuciłem ją obojętnie. Telefon, stojący tuż pod moją ręką, zadzwonił, aż drgnąłem. Spojrzałem nań. Dzwonił natarczywie. Podniosłem słuchawkę.
– Halo? - rozległ się męski głos. - Halo?
Nie odpowiedziałem. W tym momencie stało się to, co się czasem zdarza - ktoś jeszcze włączył się w linię, tak że mogłem słyszeć głosy obu mówiących.
– To ja - odezwał się głos, który wołał przedtem „halo” - nie wiemy, co robić, kapitanie!
– A co? Tak z nim źle?
– Coraz gorzej. Obawiamy się, żeby sobie czegoś nie zrobił.
– Nie nadaje się? Od razu tak myślałem. Nie nadaje się, co?
– Tego nie mówię. Był dobry, ale pan wie, jak to jest. Tę sprawę trzeba głaskać.
– To jest dla szóstki, nie dla mnie. Czego pan chce?