– Może być… Szekspir?
– Co pan chce.
– I pan twierdzi, że jego dramaty - to zbiór zaszyfrowanych depesz?
– To zależy od tego, co pan rozumie przez depeszę. Ale może zrobimy po prostu próbę? Słucham.
Spuściłem głowę. Przez dłuższą chwilę nie przychodziło mi na myśl nic poza okrzykiem Otella: „O, pupko ubóstwiana!” - ale cytat ten wydał mi się za krótki i niestosowny.
– Mam! - powiedziałem naraz, podnosząc oczy. - „Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło z twych ust, a jednak głos ich tak mi znany, jestżeś Romeo? Mów!”
– Dobrze.
Kapitan naciskał szybko tastry, wystukując podany cytat. Z podobnego do listownika otworu wychynął, poruszając się w powietrzu, papierowy wąż. Prandtl ujął go łagodnie i podał mi - trzymałem w palcach koniuszek, czekając cierpliwie; taśma wyłaniała się po centymetrze ze szpary i, napinając ją lekko, czułem wewnętrzne podrygiwanie mechanizmu, który ją przesuwał. Delikatne mrowie, przenoszone przez napięty pasek papieru, ustało nagle. Rozwijał się dalej, już pusty. Podniosłem wydrukowany tekst do oczu.
„Łaj dak Mat hews Łaj dak ręce bym i nogi mu podrobił ze sło dy czą nie ziem ską Mat hews ma cio ry odrośl Mat hews Math”
– I cóż to jest? - spytałem, nie kryjąc zaskoczenia. Kapitan pokiwał głową.
– Przypuszczam, że pisząc tę scenę, Szekspir żywił nieprzyjazne uczucia do osobnika nazwiskiem Mathews - i zaszyfrował je w tekście dramatu.
– No, wie pan! Nigdy w to nie uwierzę! Innymi słowy, pakował umyślnie w ten cudny liryczny dialog karczemne wyzwiska pod adresem jakiegoś Mathewsa?
– Któż mówi, że umyślnie? Szyfr to szyfr, bez względu na intencję, jaka przyświecała jego autorowi.
– Czy pozwoli pan? - spytałem. Zbliżyłem się do klawiatury i sam wystukałem na niej tekst już rozszyfrowany. Taśma ruszyła, skręcając się w spirale. Zauważyłem osobliwy uśmieszek na wargach Prandtla, który się jednak nie odezwał.
„Gdy by mi dała faj ech faj faj gdy by mi ech faj da ła faj bia ła faj da ła faj ech gdy” - widniały schludnie zgrupowane sylabami litery.
– Jakżeż to? - powiedziałem. - Co to jest?!
– Następna warstwa. A czego pan oczekiwał? Dokopaliśmy się głębszego jeszcze pokładu psychiki siedemnastowiecznego Anglika, nic nadto.
– To nie może być! - zawołałem. - Więc ten cudowny wiersz - to futerał chowający w swym wnętrzu jakieś maciory, daj i faj?! I jeżeli włoży pan do swojej maszyny najszczytniejsze pomniki literatury, płody geniuszu ludzkiego, nieśmiertelne poematy, sagi - wyjdzie z tego bełkot?!
– Bo też to jest bełkot, panie - odparł chłodno kapitan. - Dywersyjny bełkot. Sztuka, literatura, czy pan wie, do czego ona służy? Do odwracania uwagi!
– Od czego?
– Pan nie wie?
– Nie…
– Bardzo źle. Powinien pan wiedzieć. Co pan tu, w takim razie, robi?!
Milczałem. Z nieruchomą twarzą, na której skóra napięła się jak namiot na ostrych głazach, rzekł cicho:
– Rozłamany szyfr jest dalej szyfrem. Pod okiem fachowca złuszczy z siebie osłonę po osłonie. Jest niewyczerpalny. Nie ma kresu ani dna. Można zagłębiać się w jego warstwach coraz trudniej dostępnych, coraz głębszych, ale to wędrówka nieskończona.
– Jakżeż? A… „nie będzie odpowiedzi”? - uczepiłem się jego poprzednich słów. - Pokazał mi pan to zdanie jako rezultat ostateczny.
– Nie. To etap. W ramach określonego przewodu - istotny, ale tylko etap. Zastanowiwszy się, dojdzie pan tego sam.
– Nie rozumiem.
– Zrozumie pan w swoim czasie, ale i to będzie tylko następnym krokiem.
– Czy nie może mi pan w tym pomóc?
– Nie. Musi pan dojść tego sam. Każdy musi. To wymaganie znaczne, ale pan, jako wyróżniony, wie przecież, czego się tu żąda… Nie mogę poświęcić panu więcej czasu. W przyszłości zrobię, co będę mógł, oczywiście na drodze służbowej.
– Ale… jak to… przecież ja dalej właściwie nie wiem - rzucałem pospiesznie, skonsternowany - pan miał przecież wprowadzić mnie w szyfry potrzebne mi w związku z Misją.
– Z pańską Misją?
– Tak.
– Proszę ją wymienić.
– Nnie… nie znani szczegółów, przypuszczani, że są zawarte w instrukcji, niani ją przy sobie, w teczce, ale nie mogę panu pokazać, zaraz… gdzież moja teczka?!
Zerwałem się z krzesła, zajrzałem pod stół - teczki nie było. Zwróciłem oczy na otyłego. Miał wzrok śniętej ryby. Powietrze poświstywało w jego na pół otwartych ustach.
– Gdzie moja teczka?! - podniosłem głos.
– Spokojnie - odezwał się zza moich pleców Prandtl - u nas nic nie może zginąć. Kruuh! Kruuh! - powtórzył karcąco. - Oddaj! Słyszysz? Oddaj!
Gruby poruszył się i coś klasnęło o podłogę. Porwałem teczkę, sprawdzając dotykiem, czy jest pełna, i wyprostowałem się.
Czy siedział na niej? I kiedy ściągnął ją ze stołu - na moich oczach? Musiał być, wbrew pozorom, nader zręczny. Chciałem już otworzyć teczkę, gdy uświadomiłem sobie, że nie wyczytam potrzebnych informacji z szyfrowanego tekstu, a nie wiedząc, o co chodzi, kapitan nie będzie mi mógł dać właściwego klucza. Było to błędne koło. Powiedziałem mu o tym.
– To chyba przeoczenie majora Ermsa - zakończyłem.
– Nie wiem - odparł.
– Pójdę do niego! - rzuciłem niemal wyzywająco. Znaczyło to: pójdę i powiem, że umywasz od wszystkiego ręce, stając na przeszkodzie Misji, którą wyznaczył mi głównodowodzący. - Pójdę w tej chwili! - zapaliłem się.
– Zrobi pan, co uważa za właściwe - odpowiedział i dodał jakby z pewnym wahaniem: - Czy tylko orientuje się pan w toku obowiązującej pragmatyki?
– Pragmatyka ta sprawia, że odchodzę z niczym, tak? - spytałem chłodno.
Prandtl zdjął okulary jak maskę, i jego twarz, nagle obnażona, ukazała mi swą zmęczoną bezradność. Czułem, że chce mi coś powiedzieć i nie może - czy też nie wolno mu tego zrobić. Wrogość, jaka narastała między nami podczas rozmowy, rozwiała się naraz. W całym pomieszaniu jakie mną owładnęło, znalazłem coś na kształt niedowarzonej, może bezsensownej sympatii dla tego człowieka.
– Czy… wykonuje pan rozkazy? - spytał tak cicho, że ledwo go usłyszałem.
– Czy wykonuję? Tak…
– Ja też…
Otworzył przede mną drzwi i stał przy nich nieruchomy, czekając, aż wyjdę. Gdy przechodziłem, rozchylił wargi. Słowo, które miał wypowiedzieć, nie spłynęło z nich. Tchnął mi tylko z bliska samym oddechem w twarz, cofnął się i zatrzasnął za mną drzwi, nim pojąłem, co się dzieje. Znalazłem się na korytarzu, z teczką, mocno ściskaną w ręku. Jeśli nawet wizyta w Wydziale Szyfrów nie przyniosła tego, czego się po niej spodziewałem, bo ani o włos nie przybliżyłem się do poznania Misji, to miałem przynajmniej dokąd iść, a to było nie do pogardzenia. 9129 - powtórzyłem w duchu. Wiedziałem, że nie zjawię się u Ermsa z pretensjami. Przyjdę po prostu po kartki obiadowe, które obiecał mi załatwić. Był to dobry pretekst do rozpoczęcia rozmowy.
Uszedłem już kawał drogi między szpalerami białych drzwi, gdy uświadomiłem sobie, co zawiera teczka. Jeśli cały szyfr - nawet w myślach nazywałem to szyfrem, bo czegoś musiałem się przecież trzymać - brzmi jak wyrywki poznane w gabinecie Ermsa, to dalsze ustępy mogą zawierać opis następnych moich poruszeń w Gmachu, także tych, jakich jeszcze nie doświadczyłem. Myśli tej nie uznałem wcale za szaloną. Skoro wszędzie, gdzie przybywałem, dawano mi w aluzyjny sposób do zrozumienia, że wie się o moich krokach więcej, niż sądzę, skoro - a na to wskazywał odczytany u Ermsa fragment - chwilami przestawały być tajemnicą nawet moje myśli, dlaczego teczka nie mogła zawierać dalszego planu mojej wędrówki wraz z tym, co czekało u jej końca?
Postanowiłem otworzyć teczkę, dziwiąc się już tylko temu, że przedtem nie przyszło mi to na myśl. Miałem w ręku własny los i mogłem doń zajrzeć.