Chciałem zatrzasnąć tom, ale otworzył mi się na literze A, u samego początku. Uderzyła mnie kolumna tłusto wydrukowanych haseł, zaczynających się od „Aj” - AJENT… AJENTOWY… AJENCYJNY… u dołu był większy artykuł pod tytułem AJENCI i AJENCJE W PRZEKROJU DZIEJÓW.
Obok leżał inny toni, otwarty, z zakreślonym czerwono hasłem GRZECH PIERWORODNY - podział świata na informację i dezinformację. - Co za encyklopedia - pomyślałem, przerzucając grubymi skibami całe pokłady szeleszczących kartek, biegałem po nich oczami, coraz natrafiając na nową definicję: DEKARNACJA - odcieleśnienie, zbezcieleśnienie, także wycielenie (por. wysiedlenie), patrz: APARATY INWESTYGACYJNE. Poszukałem tych aparatów i znalazłem cały spis, zaczynający się od wyliczenia dziwnych jakichś maszyn, jak ćwiartolet, łamignatnica, zaskórzacz, wmóżdżacz, inaczej INCEREBRATOR PRAWDY OSTATECZNEJ, nareszcie odstąpiłem od biurka z palcami powalanymi kurzem, odechciało mi się tego czytania i grzebania, reszta ciekawości ulotniła się - wyjść, wyjść jak najszybciej, do Ermsa, Erms pomoże mi, powiem mu wszystko! Szukałem mojej teczki, gdy rozległo się człapanie. Stary wrócił. Spojrzał na mnie od progu, zarzucając okulary aż na łysinę, z uwagą, która przemieniła się natychmiast w służalczy uśmiech. Dziwne - teraz dopiero zauważyłem, że ma zeza. Gdy celował we mnie jednym okiem, drugie podlatywało w górę, jakby tę część twarzy chwytało naraz świątobliwe zapatrzenie.
– Znalazł pan?
Zmrużył oczy, zaświstał cichutko, ni to z szacunku, ni to z zastanowienia, a kiedy zobaczył inną, odłożoną przeze mnie do szkatułki kartkę, której nawet nie odczytałem, ukłonił mi się.
– Aa… i to też? - powiedział, cmokając delikatnie zwiotczałymi wargami. Wydał mi się jeszcze bardziej niechlujny, zakurzony, z tymi rękami, twarzą, odstającymi uszami, tylko łysina świeciła mu mosiężnie, jakby naszmalcowana.
– Jeśli tak, to może… pozwoli pan ze mną? To są, przeważnie… trudno by mi, bądź co bądź staremu, przydźwigać takie folianty. Nie wszystkie, ale… jeśli pan jest fachowcem… brygandier Mlassgrack zapewne nad panem? Nie, nie, o nic nie pytam. Tajemnica służbowa, regulamin zabrania, hi, hi! Proszę ze mną, tylko ostrożnie, żeby się pan nie ubrudził, kurzu moc…
Gderając tak, prowadził mnie wąskim, krętym przejściem między zatłoczonymi półkami następnych pokojów. Mimo woli ocierałem się o postrzępione grzbiety atlantów i ksiąg, coraz głębiej zanurzając się w półmrocznym labiryncie.
– Tu! - wyrzucił na koniec triumfalnie mój przewodnik. Silna, niczym nie osłonięta żarówka oświetlała rozległy zaułek księgozbioru. Pomiędzy drabinami, uczepionymi wysoko metalowej szyny, wznosiły się na wygiętych”półkach szeregi tomów oprawnych w spopielała jakby skórę.
– Tort! - zachrapał ekstatycznie, wymachując mi przed oczami nieszczęsną kartą katalogu. Istotnie, to jedno słowo czerniało na niej, wywiedzione kaligraficznie tuszem.
– Tort! - powtórzył, a ciągliwa kapka u nosa rozchybotała mu się ze wzruszenia, świecąc jak brylant pod żarówką.
– Tort, torcik, proszę bardzo, hę, hę, tu, od góry, ekstrakcja zeznań, tu splanchnologia, inaczej wnętrzarstwo lub wywnętrzanie, hę, hę, tu dział wisceratorów i dewis ceratorów, mamy tam bardzo oryginalną pozycję - De crucificatione modo primario divino, drugi wiek, ostatni, doskonale zachowany egzemplarz z rycinami, proszę zwrócić uwagę na klamry, tak, tutaj jest skórowanie, nawłóczyny, badania wytrzymałości osobniczej, nie, nie, proszę pana, tam już nie - tortury fizyczne sięgają dotąd! Te dwa skrzydła, od góry do dołu - z lewej strony wyciągi, z prawej - naciągi…
– Jak? - wyrwało mi się.
– A jakże, naciąg, to będzie, na ten przykład, pal, palik-słup, to te dwie półki. Stylityka - tu tępe, tu wyostrzone - mahoń, brzoza, dąb, jesion, tak! - a wyciągi, to tego… różne takie tam - ej, co ja będę panu mówił, hi, hi, pan lepiej przecież wie… do tego działu nikt już prawie nie zachodzi, od lat nie pamiętam. Prawdziwą przyjemność mi pan sprawił, ośmielę się wyznać, prawdziwą! Panowie powiadają, że to przestarzałe, anachroniczne.
– Przestarzałe? - spytałem głucho. Kiwnął głową. Oczu nie mogłem oderwać od rozhuśtanej kapki u jego nosa, ale trzymała się uporczywie.
– A tak. Tak mówią. Pozostawiamy rzeźnikom - powiadają. Rozbratel śledczy… flaki… - to pan porucznik Pirpitschek, tak, lubi pożartować. Teraz to bardziej w modzie te, ten dział, tutaj się zaczyna właśnie, gdzie pan łaskawie stoi - poddziały są numerowane, proszę, bo tak łatwiej się rozeznać, tylko ten kurz, ten kurz przeklęty!
Otarł go szybko rękawem i czytał w głos:
– Tort aluzji… Tort predestynacji… Tort oczekiwania… spory dział, nieprawdaż? Samego oczekiwania dziewięćdziesiąt sztuk jak obszył, hę hę, ma się tę pamięć… tort - zupełnie jak u cukiernika jakiegoś - powiada nasz brygandier, bardzo ludzki, bardzo bezpośredni człowiek, bardzo, a przecie szef nie byle jakiego wydziału, kiedy przychodzi, ja mu - janitor Kappril do usług - a on nie, żeby od razu, numer, sucho, nie jest biurokratą, nie! Ale tak zanuci „tiutiu”, „tiurrr” - zagrucha, a ja w lot wiem, o co chodzi, nieprawdaż… Pan doktor Mrayznorl opiekuje się tym działem. Co to? De strangulatione systematica occulta - ktoś musiał przestawić, przecież to fizyczna, przepraszam bardzo, oj, i mumifikacja tu, skąd się wzięła? Ależ nie. Proszę tu! Tam, gdzie pan zaszedł, to już kryptologia, ale jeśli pan sobie życzy przejrzeć, z przyjemnością, też ciekawe bardzo pozycje. To, co zechciał pan wziąć do ręki, proszę pozwolić, obetrę tylko kurz tu wszędzie, zaraz zaraza - powiada nasz archiwariusz-generał, homonimika to jego konik, hi, hi, więc to, co pan trzyma, to jest Kosmos jako skrzynia, takie Chowanna, Chowanej ana, opracowanie trochę przestarzałe, ale ujdzie, pan archiwariusz-subdependent wyrażał się pozytywnie, a to specjalista, jakich mało, proszę pana… To? Żywoty łaziebne? Nie, to takie tam, nieciekawe, niestare…
Odłożyłem tę książkę i podjąłem inną: O ukrywaniu w przedmiotach kultu. Szumiało mi trochę w głowie. Nadto prześladowała mnie trudno uchwytna, nieznośna woń, bijąca wszechobecnym czadem ze stosów otaczających ksiąg - nie była to woń wyraźna, pleśni na przykład czy piaszczysto-papierowa kurzu, ale ciężki, mdły opar wiekowego butwienia, który zdawał się lepić niewidzialnie do wszystkiego. Powinienem się był właściwie zdecydować na byle co, wziąć pierwszy lepszy tom i odejść, lecz wciąż przebierałem, jakbym naprawdę czegoś szukał. Odstawiłem Deontologię zdrady i małe, pękate Naśladowanie nicości z oślimi uszami, i czarno oprawny, poręczny tomik Jak udocześniać transcendentność, stojący, nie wiem czemu, w dziale szpiegostwa; za nim stały rzędem grube tomiska o okładkach skamieniałych ze starości, papier, nadmurszały, żółty, ukazywał na wstępnych paginach drzeworytową techniką odciśnięte tytuły: O szpiegarzy fortunie, czyli Przybocznik wyśmienitego szpiegorstwa, w Xięgach trzech z parergą i paralipomeną, przez nugatora Jonaberiego O. Paupę. Między te wolumina wciśnięto stary druczek, bez okładki, z inkunabułami, ledwo czytelny: Jak suspektować namacalnie. Pełno tego było; ledwo nadążyłem odczytywać tytuły: O nierządzie zdalnym, Przekupnia, aparat przyboczny śpiega, Teoria podglądania, krótki rys z wykazem literatury skoptologicznej i skoptognostycznej, skoptofilia i skoptomania na usługach wywiadu, Machina speculatrbc., czyli Śpiegowania taktyka, czarny atlas zatytułowany O lubieży zwiadowczej, podręczniki taktu szpiegowskiego, i Sztuka wydawania, czyli Wydawca doskonały, i Mały zarys denuncjatoryki, i Wsypy i spalenia, album rozkładane z figurami, Zasadzki i podstawki, nawet coś ze sztuki było - rozlatujący się plik nut, z wypisanym ręcznie, liliowym tytułem Matę prowokatorium na cztery ręce wraz ze zbiorem sonetów Igiełki.
Za przepierzeniem jęczał ktoś okropnie, coraz głośniej. Nasłuchiwałem chwilę, wkładając książki na półkę, z której je wyjąłem, z sercem ściśniętym piekielnymi skowytami, aż chwyciłem za rękaw krzątającego się pospiesznie starca: