– Co to jest?!
– To? A, to panowie aspiranci przegrywają sobie z płyty, tam jest seminarium agonalistyki, symultanazji, to są tacy młodzi zgonowcy, jak to się u nas mówi - zamamrotał.
W samej rzeczy słychać było, raz jeszcze puszczone od początku, chrapliwe rzęży agonalne. Miałem dosyć, po dziesięć, po sto razy miałem dosyć, ale przeklęty staruch, któremu nie zamykały się usta, zapadł jakby w trans chorobliwego podniecenia; człapiąc podbiegał do półek, wspinał się na palce, przyciągał z piekielnym zgrzytaniem zardzewiałych kółek drabiny, darł się po nich w górę, grzmiał okładkami, pudrując otoczenie chmurami miałkiego kurzu, a wszystko, aby uraczyć mnie jeszcze jednym strupieszałym okazem, rozlatującym się białym krukiem. Nie przestając unosić się, przekrzykując powtarzane w kółko za ścianką skowyty, od czasu do czasu strzelał ku mnie sponad chybocącej opętańczo brylantowej kapki kosym, ostrym jak nóż spojrzeniem, ten zez stawał się coraz bardziej wymowny, panował nad całą jego, z prochu jakby ulepioną twarzą, uchodzącą w głąb, w tło, spojrzenia owe przyszpilały mnie do półek, utrudniały i tak już skąpe i wymuszone ruchy, obawiałem się, że zdradzę czymś fikcyjność sytuacji, że odkryje we mnie ignoranta i intruza. On jednak, w starczym ferworze, dysząc, krztusząc się, otrzepując foliały z kurzu, dźwigał je, podtykał mi pod nos i rzucał się do następnych. Czarny tom Kryptologii, który wcisnął mi w ręce, otworzył się na stanowiących początek rozdziału słowach: „Ciało człowieka składa się z następujących schowków”…
– To… to jest Homo sapiens jako corpus delicti - wyborna, panie, wyborna rzecz… kompendium… to Ogień dawniej i dziś, a tu są spisy teoretyków przedmiotu, proszę: Meern, Birdhoove, Fishmi, Cantovo, Karck i nasi też, a jakże: profesor Barbełiese, Klauderlaut, Grumpf - kompletna bibliografia przedmiotu! Rzadkość, panie! To? To Morbitron Glaubla. Mało kto wie, że on jest także autorem, hi, hi, tej broszury…
Wyciągał jakiś stos ledwo trzymających się kartek, pociemniałych, o szorstkich od wytarcia brzegach.
– Umbilico - Murologia… tak, tak… hodowla nutrii… czego tylko nie mamy… na pępku, a jakże, niemodne - mówią panowie oficerowie… hę, hę! Ach, to, co pan wyjął, to już moda. Zwyczajna moda. No, krój kaftanów bezpieczeństwa gustownych, takie rzeczy, i te tam… Kosmos jako skrzynia zainteresował pana? Pewno! Sepet… tam jest dodatek: Pomoc dla zbieracza dowodów własnej winy - zauważył pan? Hę, hę! „Samokształcenie w samosądzie” - to jest ten dział.
Odwrócony do niego plecami, żeby choć w ten sposób odgrodzić się od jego gadaniny, która - przemożne wrażenie! - okrywała mię jakąś, zmieszaną z prochem, skorupą nieczystości - kartkowałem na oślep, z wściekłością, ów tom małego formatu, jakby otyły, trafiając wciąż na dziwne terminy, jakieś zapadnie-double, szyfrokłódki, więcierze i apertury ryglowe, supercuhalty wielokrotne, wniki zamczyste, cielesne nadzienia - autorem Kryptologii był docent Privat Pinntsher.
Skorzystałem z krótkiej przerwy, którą zrobił Kappril, gdy, grożąc przywaleniem, prosto w objęcia obsunęła mu się sterta poruszonych nieostrożnie tomów, i powiedziałem, że muszę już, niestety, odejść. Zerknął na zegarek. Spytałem, czy mogę nastawić mój, bo mi stanął. Miał wielką, srebrną cebulę, z której nic nie mogłem odczytać.
– Co… tajny zegarek? - wyrwało mi się.
– A co? - zagadał. - No tak. Tajny. Tajny zegarek. No co? Proszę?
I schował go, zamykając starannie pokrywkę szyfrowanego cyferblatu. Oddałem mu trzymaną książkę, bąkając, że przyjdę innym razem, kiedy będę miał więcej czasu, a póki co zastanowię się nad wyborem potrzebnej lektury. Prawie mnie nie słuchał, tak go wzięło - pokazywał mi drogę do innych działów, nagie żarówki, jak nisko opuszczone gwiazdy, rozświetlały obsypane miałkim pyłem, papierami zapchane wnętrzności ciężko przysiadłych, rozdziawionych półek i szaf; już u wyjścia dogonił mnie z podręcznikiem Sztuki demobilizowania i przewracał przede mną sztywne karty, zachwalając dzieło, zupełnie jakbym był potencjalnym jego nabywcą, a on na poły oszalałym zbieraczem i zarazem handlarzem bibliotekarskiej starzyzny.
– Ale pan nic nie wziął, nic pan nie wziął! - uczepił się mnie w pokoju katalogowym, więc kazałem sobie na odczepne dać tę rzecz o aniołach i, sam nie wiem czemu, podręcznik astronomii. Podpisałem nieczytelnie cyrograf i ściskając pod pachą plik papierów (tak przedstawiała się owa praca angełologiczna - manuskrypt, nie druk, Kappril podkreślił to z zachwytem), wyszedłem, aby z niewypowiedzianą ulgą wciągnąć w płuca czyste powietrze korytarza. Długo jeszcze potem całe moje ubranie wydzielało coraz niklejszy, lecz wyraźny smród, mieszaninę woni tęchnących skór cielęcych, introligatorskiego kleju i sparzonego płótna. Nie mogłem się opędzić ohydnemu wrażeniu, że zalatuję jakąś rzeźnią.
VI
Oddaliłem się o parędziesiąt kroków od archiwum, gdy, tknięty niespodzianym przeczuciem, wróciłem, by porównać numer drzwi z tym, który widniał na mojej kartce, i stwierdziłem, że mogła zajść pomyłka. Numer mój nagryzmolono, jak powiedziałem, bardzo niewyraźnie - druga ósemka mogła ujść za trójkę; w takim razie winienem był udać się do pokoju 3383.
W moim myśleniu zaszła dosyć ciekawa przemiana - to, że pomyliłem się, źle odczytawszy numer, przyniosło mi niespodzianą ulgę. Nie wiedziałem zrazu czemu, aż ułożyłem to sobie, jak należało. Wszystko, co robiłem dotąd, pozornie tylko było rezultatem przypadków - działając jakby z własnej woli, postępowałem w istocie tak, jak się tego spodziewano. Wizyta w archiwum nie była jednak objęta owym wszechogarniającym moje poczynania planem i chociaż to ja się pomyliłem, winą za tę pomyłkę obarczyłem Gmach. Wypisując niewyraźnie numer pokoju, dopuszczono się względem mnie przeoczenia, jakże ludzkiego, i to utwierdziło mnie w przekonaniu, że mimo wszystko działa wokół czynnik omylności, która dopuszcza istnienie tajemnicy i swobody.
Tak więc to w pokoju 3383 należało się wytłumaczyć; skoro ja, przedmiot próby, byłem omylny, był nim i sędzia śledczy; w przeświadczeniu, iż obaj będziemy się jeszcze śmiali z tego nieporozumienia, przyspieszyłem kroku i udałem się na następne piętro.
Pokój 3383 był, sądząc choćby z samej ilości telefonów na biurkach, sekretariatem wysoko postawionej osobistości. Poszedłem prosto do obitych skórą drzwi, lecz nie miały klamki. Zaskoczony, zatrzymałem się przed nimi, a sekretarka spytała, czego sobie życzę. Moich wyjaśnień, dość zawikłanych, bo nie chciałem powiedzieć prawdy, zdawała się nie słyszeć.
– Pan nie jest zameldowany - powtarzała uporczywie. Po daremnych naleganiach zażądałem, aby wciągnęła mnie na listę i wyznaczyła termin stawiennictwa, lecz i tego mi odmówiła, powołując się na jakieś zarządzenia. Miałem przedstawić sprawę piśmiennie, na drodze służbowej, to jest przez szefa mego Wydziału. Podniosłem głos, powoływałem się na doniosłość mojej Misji, na konieczność rozmowy w cztery oczy, ale nawet nie odpowiadała, bezustannie przyjmując telefony. Rzucała do mikrofonu trzy, cztery lakoniczne słowa, naciskała guziki, przełączała linie i tylko między jednym a drugim podniesieniem słuchawki muskała mnie prawie nie widzącym wzrokiem, pod którym stopniowo przestawałem istnieć, niczym jeden ze sprzętów pokoju.
Po kwadransie takiego wystawania doszedłem do błagań i próśb, a gdy nie odniosły najmniejszego skutku, pokazałem całą zawartość teczki, obnażyłem przed nią tajny plan Gmachu i szkielet operacji dywersyjnej - z równym skutkiem mógłbym jej pokazywać stare gazety. Była to sekretarka absolutna: nie dostrzegała niczego, co wykraczało poza jej kompetencje. Na pół szalony, drżący, wyrzucałem z siebie rzeczy coraz straszliwsze - powiedziałem o bladym szpiegu z kasy, o moim uzurpatorstwie, które spowodowało samobójczą śmierć staruszka i kapitana, a gdy najokropniejsze czyny nie wywierały wrażenia, jąłem kłamać, oskarżając się o zdradę główną, byle tylko mnie wpuściła; gotowy na skandaliczne aresztowanie, na ostateczną hańbę, prowokowałem ją krzykiem, ona zaś z obojętnością głazu przełączała wciąż telefony, chwilami tylko łokciem ręki trzymającej słuchawkę albo kosmykiem włosów opuszczonej nisko głowy odganiała moje słowa jak uprzykrzone owady. Nie wskórałem nic - i zlany potem, wyżęty z ostatka sił, opadłem na puste krzesło w kącie. Nie wiem nawet, czy to zauważyła. Jakkolwiek bądź, postanowiłem nie ruszać się z tego miejsca - sędzia śledczy, oskarżyciel czy ktokolwiek inny, kryjący się za obitymi skórą drzwiami, musiał przecież, prędzej czy później, wyjść. Zamierzyłem, że go wówczas dopadnę, a na razie usiłowałem skrócić sobie czas oczekiwania, wertując przyniesioną książkę i papiery. Naprawdę nie wiem, co zawierały - w takim stanie upadku i kompletnego pomieszania znajdował się mój umysł. Manuskrypt zawierał szereg rozkazów dziennych w sprawie widzenia aniołów, podręcznik astronomii zaś dzielił się na liczne, trudno zrozumiałe paragrafy - było tam bodajże coś o kamuflowaniu galaktyk czy też ukrywaniu ich wewnątrz ciemnych mgławic, o wyprowadzeniu gwiazd ze składu konstelacji, o podstawianiu i drążeniu planet, o dywersji kosmicznej - wszelako z treści tych ustępów nie pamiętam ani słowa, chociaż kartkowałem je zapamiętale, czytając, nie pojmując niczego i po dziesięć razy wracając do początku. To, że przestałem się w tym pokoju tak zupełnie liczyć, osaczało mnie z upływem godzin coraz okrutniejszym koszmarem, gorszym chyba od kaźni, jakie poprzednio malowała moja wyobraźnia. Z wyschłym gardłem, zgarbiony, wyczerpany, wstawałem wielokrotnie i słabym, chrypliwym głosem, jąkając się z lekka, prosiłem sekretarkę o informacje - czy może podać mi godziny urzędowania swego szefa albo czas, w którym udaje się na obiad, na koniec - to była już zupełna rejterada - gdzie urzęduje inny jaki organ śledczy lub prokuratorski czy inni wreszcie przedstawiciele prawa; ona wszakże, zajęta telefonami, przerzucaniem wtyczek, notowaniem cyfr i stawianiem ptaszków na marginesach wielkich, zadrukowanych arkuszy, powtarzała mi zawsze jedno i to samo - ażebym zwrócił się do Informacji. Pytałem z kolei o siedzibę owej Informacji - podała mi numer jej pokoju, 1593, na ułamek sekundy zakrywając ręką mikrofon, do którego właśnie mówiła. Zebrałem wszystkie swoje papiery, teczkę, książkę i wyszedłem jak niepyszny, usiłując po drodze choć w małej części odzyskać równowagę i pewność, jakie żywiłem z rana, ale o tym nie było nawet co myśleć. Rzut oka na zegarek (wskazywał on czas względny, nie uregulowałem go bowiem dotąd według innego, a także, nawiasem mówiąc, żadnego kalendarza jeszcze nie spotkałem w Gmachu i straciłem całkiem rachubę dni) wskazał mi, że w sekretariacie spędziłem bez mała cztery godziny. Ostatni pokój w korytarzu drugiego piętra nosił numer 1591. Szukałem wskazanego przez sekretarkę na następnym piętrze, ale tam numeracja zaczynała się od dwójki. Wchodziłem do rozmaitych pokojów z tabliczkami „Tajne”, „Nadtajne” i „Ściśle tajne - Dowództwo”, usiłowałem potem odnaleźć drzwi, które zawiodły mnie na samym początku do głównodowodzącego, lecz widać zmieniono tabliczki albo numery, bo nie było po nich ani śladu. Papiery rozmiękły mi wstrętnie w spoconych dłoniach, osłabiony głodem - nie jadłem nic od dnia poprzedniego - wałęsałem się po korytarzach, czując, jak kłuje mnie wysypujący się zarost, na koniec jąłem pytać o feralny pokój nawet windziarzy. Ten, który miał aparat podsłuchowy w protezie, powiedział mi, że jest to pokój „nie na liście” i trzeba się doń pierwej zgłosić telefonicznie. Po dalszych czterech godzinach (dwa razy udało mi się przez ten czas skorzystać z telefonu w pustych chwilowo pokojach, ale numery Informacji były zajęte) ruch na korytarzach wzmógł się wydatnie. Urzędujący zjeżdżali tłumnie do kantyny. Udałem się tam z nimi, nie tyle nawet za popędem głodu, ile wciągnięty bezwolnie w ciżbę przy jednej z wind. Posiłek - kluski z makiem, rozgotowane i polanę roztopionym masłem, czego nie znoszę - spożyłem pospiesznie, nie wiedząc nawet, czy to obiad, czy kolacja. Kluski, choć ohydne, były w każdym razie odroczeniem łazęgi, która mnie czekała. Od dawna parło mię, by pójść do Ermsa, ale odkładałem to ciągle, bo gdyby zawiódł, nie zostawało już nic. Wychodząc z kantyny, z tłustymi wargami i chłodnym potem skrapiającym obficie czoło po nagłym napełnieniu żołądka, myślałem o tym, że nie chciano przyjąć moich wyznań, samooskarżeń nawet; nie zdziwiło mię to wcale. Nic mnie już nie dziwiło. Zrobiłem się senny i było mi jakoś wszystko jedno. Pojechałem na górę, prosto do mojej łazienki, sprawdziłem, że jest pusta, pościeliłem sobie obok wanny, pod głowę położyłem świeży ręcznik i spróbowałem zasnąć. Natychmiast zjawił się lęk. Nie bałem się niczego konkretnego, ale po prostu bałem się, i to tak bardzo, że znów zacząłem się pocić. Kamienna podłoga ziębiła całe ciało, przewracałem się z boku na bok, nareszcie wstałem, obolały, usiadłem na brzegu wanny i próbowałem myśleć o wszystkim, co się stało i co jeszcze mnie czeka. Teczka, książka i postrzępiony manuskrypt rozkazu w sprawie aniołów leżały tuż przy mojej nodze. Mogłem to kopnąć. Nie zrobiłem tego. Namyślałem się tylko - a im intensywniej to robiłem, tym wyrazistsza stawała się pustka mego myślenia. Wstawałem, chodziłem trochę po łazience, puszczałem z kurków wodę, zakręcałem je i badałem, kiedy pokręcanie wywołuje wycie rur, robiłem miny do lustra i nawet trochę przy tym płakałem. Potem znowu siadłem na wannie i, oparłszy głowę na rękach, siedziałem tak jakiś czas. Senność przeszła. Być może, wciąż jeszcze poddawano mnie próbie. Omyłka w odczytaniu numeru mogła być zamierzona. Niechlujny janitor prawie że prosto zaprowadził mnie do Działu Tortur. Jego zachwyty, uniesienia, podskoki z kapką u nosa wydawały mi się coraz oczywiściej sztuczne, wysilone, zagrane. Dlaczego podkreślił anachroniczność mąk fizycznych? Tak sobie? Ba! Tortura oczekiwania - czy nie wspomniał o takiej? Być może szło o to, abym skruszał należycie, wymacerował się, w ten sposób miała zostać zbadana moja odporność, niezbędna w Misji, trudnej, nadzwyczaj trudnej, to powtarzali przecież po kolei wszyscy - byłżebym więc nadal wybranym i przeznaczonym? W takim razie nie miałem się czym martwić - najlepszą taktyką była służbista obojętność, pewien umiarkowany stopień bierności. Sekretarka umyślnie odprawiła mnie z niczym, umyślnie też zajęte były numery Informacji. Przewiny moje były w rzeczywistości egzaminami - jednym słowem, wszystko było w porządku. Tak pokrzepiwszy się na duchu, umyłem twarz i wyszedłem, aby udać się wreszcie do Ermsa. Kilkadziesiąt kroków przed Wydziałem Instrukcyjnym natrafiłem na sprzątaczy. Pucowali podłogę. Było ich jakoś bardzo dużo. Wszyscy na czworakach, mieli świeżo wyfasowane jesionki, kieszenie nadzwyczaj wypchane. Nie bardzo jakoś pucowali, łypali raczej spode łba, z ukosa, bo na czworakach niewygodnie. Ktoś zakaszlał - wstali, podobni do siebie jak bracia, przysadziści, pleczyści, z kapeluszami wciśniętymi na czoło. Przystanąłem, zdziwiony; trącali się, mówiąc półgębkiem: - Kolego Merdas, chawa… chawa, kolego Brandzl, kolego Szlips, chawa…