Wszystko zawodziło, rozwiewało się, zmieniało znaczenie, a ja, udając, że tego nie dostrzegam, dalej usiłowałem dostać w ręce widomy znak, dowód mojej Misji, choć świtało mi już, że to rzekome wywyższenie jest poniżeniem, że zostałem wprowadzony w krętactwa, w chowanie się pod biurkiem, w obecność przy nagłych a okropnych śmierciach, aby wlokły się potem za mną, wzięły w matnię, uwikłały w konieczność składania nieprawdopodobnie brzmiących wyjaśnień!

Okłamany, okradziony z instrukcji, z nadziei jej istnienia, usiłowałem wytłumaczyć się, usprawiedliwić - a że nikt nie chciał mnie wysłuchać, choćby po to tylko, aby zadać mi kłam, brzemię mych nie popełnionych win rozrastało się coraz bardziej, aż ogarnęła mnie szaleńcza chęć przyjęcia tego losu skazańca bez zmazy, uczynienia go pełnym i dokładnym, pośpiesznego doprowadzenia do własnej zguby - i szukałem dalej sędziów, już nie aby się zrehabilitować, ale żeby zeznać, co tylko będą chcieli. I znowu fiasko: jąłem zatem u admiradiera fabrykować z siebie zdrajcę, lepić go na podobieństwo własnych wyobrażeń, dorabiać okoliczności obciążające, ryjąc po szufladach - i jeszcze raz uderzyłem w próżnię!

Czy urastając w głąb zdradzonych oczekiwań, w potworny lęk odwróconym pomnikiem własnej zagłady, czy przerzucając się w chwilową ufność, momentalną wiarę w Misję Specjalną, instrukcję - chciałem, tak lub owak, odnaleźć, choćby przewrotny, sens mojej tu obecności. Ale nie wywyższano mnie, nawet by poniżyć; łaski nie służyły niczemu, tak samo jak oznaki zdrady, wciąż na nowo okazywało się, że jak gdyby nie oczekują ode mnie nic. Na to jedno nie mogłem się zgodzić.

Więc jeszcze raz, od nowa zacząłem: może to, co nazwałem przedtem udaniem, teatrem, doświadczeniem, nie jest próbą, lecz właściwą, przeznaczoną dla mnie Misją?

Ta myśl wydała mi się na mgnienie furtką - i nie śmiać jeszcze naruszyć jej badaniem, trwałem chwilę z zamkniętymi oczami i bijącym gwałtownie sercem.

Misja? Ale po cóż by miano ją przede mną ukrywać? Dlaczego, zamiast powiedzieć, że żąda się ode mnie pracy w samym Gmachu, pewnego rodzaju kontroli, zamiast uzbroić w niezbędne wiadomości, miano wysłać mnie w nieznanym kierunku, na oślep, domagając się w milczeniu, abym zrobił to, o czym nie wiem, a jeśli nawet zrobiłem coś - to niechcący tylko, a nawet mimo własnej woli?

– Tak to wygląda na pierwszy rzut oka - powiedziałem sobie - wszelako Gmach wdrożył mnie już do pewnego stopnia w swój tryb postępowania, ciemny, ale nie pozbawiony cech wyrazistych, były tu więc Wydziały, Sekcje, Archiwa, Sztaby, z regulaminem, rangami, telefonami, żelaznym posłuszeństwem scementowane w monolitową, hierarchiczną konstrukcję. Była ona sztywna, uporządkowana, wiecznie czuwająca, jak białe korytarze z regularnymi szeregami drzwi, jak sekretariaty pełne skrupulatnie prowadzonych kartotek, wraz z trzewiami swych komunikacyjnych przewodów, pancernymi sercami kas, rurami poczty pneumatycznej, która podtrzymywała nieustający obieg tajności, tu nic nie było pominięte, nawet sieć kanalizacyjna, poddana ciągłemu nadzorowi - lecz ta zegarowo dokładna powierzchnia okazywała się z bliska rojowiskiem intryg, wykradzeń, podstępów, omamień. Czym był ten rozgardiasz? Pozorem? Maską uniemożliwiającą profanowi dojrzenie prawdy innego jakiegoś, wyższego planu?

Być może takiego właśnie, pogmatwanego - przy powierzchownym osądzie - postępowania ode mnie oczekiwano? Może ono właśnie było orężem wymierzonym przez Gmach w jego przeciwników? Istotnie, choć nie wiedziałem jak, choć za każdym razem sprawił to jak gdyby ślepy przypadek, przyniosłem przecież niemałe korzyści! Unieszkodliwiłem wszak krecią robotę staruszka i kapitana, a w innych sytuacjach mogłem stanowić czynnik katalizujący, przynaglenie kulminacji bądź przeciwwagę nie znanych mi napięć - tu myśl moja znowu zboczyła z drogi, przyciągnięta powszechną dwulicowością ludzi, jakich spotkałem. Można by sądzić, że podwójna gra stanowi tu najwyższy, obowiązujący kanon - tylko dwu ludzi nie dotknęła dotąd moja podejrzliwość: szpiega z kasy i Prandtla.

Najpewniejszy byłem szpiega. Kiedy zawiodła mię nawet śmierć - bo czyż postępowanie trupa pod flagą nie trąciło wyraźnie dwuznacznością? - on jeden tylko mi pozostał, on jeden. Nie parał się zdradą, nie udawał, nie łudził, lecz, zakradłszy się sumiennie do kasy, blady i przerażony fotografował plany, a czegóż innego należało się spodziewać po uczciwym szpiegu?

Gorsza nieco była sprawa z Prandtlem. W gruncie rzeczy moja wiara w niego opierała się na chuchnięciu. Erms zapowiedział, że przejdę u niego związane z Misją przeszkolenie. Rozmowa z Prandtlem okazała się oczywiście czymś zupełnie innym - chociaż w tej chwili nie byłem już tego taki pewny. Powiedział mi sporo rzeczy niejasnych, zaznaczając, że zrozumiem je później. Czyżby już teraz?

Być może Prandtl wcale nie wiedział, co się ze mną stanie, i nawet się tym nie interesował, a litość, jaką mi okazał, spowodowała nie znajomość przyszłych wydarzeń, lecz to, co się stało, a stało się, bo, nie poprzestając na ukazaniu mi nieskończoności zagrzebanej w szyfrach, pokazał mi końcowy sens jednego, na małym skrawku papieru. Były to trzy słowa.

Układały się w parę z pytaniem, jakie zadałem w myślach, mając za jedynego towarzysza owego obleśnego oficera, którego zadaniem było podejść mnie i okraść.

Jeżeli wszystko, cokolwiek działo się w Gmachu, posiadało, oprócz powierzchownego i pozornego, sens głębszy, ważniejszy, to Prandtl na pewno nie postąpił tak sobie.

Zapytałem: „Czego ode mnie chcą? Co mi przeznaczono?”

I Prandtł dał mi papier zawierający jedno zdanie: „Odpowiedzi nie będzie”.

Brak odpowiedzi na to pytanie, odnoszące się przecież, w istocie, do Gmachu - obracał przyrzeczenia głównodowodzącego, wypadek w kasie, szantaż na księdzu Orfinim, walki na korytarzu, nagłe zgony, misje, instrukcje, same szyfry nawet - w kaszę przypadkowych głupstw i okropieństw, wszystko to szło w rozsypkę, nie układało się w żadną całość, i sam Gmach, w świetle tego zdania, zmierzał do zaludnionej izolatkami szaleńców próżni, a jego wszechmoc i wszechwiedza okazywały się tylko moją halucynacją.

Skoro jednak wydarzenia szły luzem, do góry nogami, byle jak, skoro nie stanowiły całości ani nie miały odniesienia do innych, to nic nie znaczyły, a w takim razie pozbawiona znaczenia była także moja wizyta u Prandtla, jego wykład, a wraz z nim - i owe trzy przeraźliwe słowa…

Słowa te traciły zatem moc uogólniającą i odnosiły się na powrót jedynie do przykładowo zademonstrowanego szyfru. Gdy więc nic oprócz siebie nie znaczyły, gdy - przy nieobecności wszechwiedzy - nie były odpowiedzią na moje pomyślane pytanie, w takim razie nie obalały tajemnicy Gmachu. I oto wieloznaczność wydarzeń, uratowana, powracała, aby wtrącić moje myśli w ten błędny krąg zamkniętego szczelnie, zjadającego siebie rozumowania.

Spojrzałem na śpiącego. Oddychał regularnie, a tak cicho, że gdyby nie miarowe ruchy jego wzniesionego barku, mógłbym sądzić, że nie żyje. Zdaje mi się, że i ja zasypiam - rzekłem sobie, aby usprawiedliwić kolejną porażkę myślową, byłem jednak zupełnie trzeźwy.

Spróbujmy - postanowiłem - dla eksperymentu, chwilowo, wziąć słowa szyfru za dobrą monetę, wbrew tej logicznej sprzeczności, jaką wykryłem. Zobaczmy, co z tego wyjdzie, niczym mi to przecież nie grozi, a jakoś muszę w końcu spędzić czas. Rozważmy zatem użyteczność chaosu, który wprowadzają na scenę te słowa, powiedzmy - chaosu trzymanego dowcipnymi zabiegami w ryzach, oswojonego niejako. Czy mógł być przydatny?

Oto ja, kiedy przyobiecano mi Specjalną Misję, poczułem się wybrany; potem, z równą skwapliwością, jąłem przygotowywać się, aby zostać prymusem kaźni, celerem ławy oskarżonych, w całym bogactwie tego losu, z ornamentacjami zeznań, szlochów, próśb o łaskę; naciągnąłem na siebie skórę niewinnego męczennika, miotałem się w poszukiwaniu śledczego, prokuratora, to widząc się zrehabilitowanym, to zgubionym, raz ryłem po szufladach, aby zdobyć obciążające mnie dowody, raz z maniakalnym uporem pieniacza, wołającego sprawiedliwości, wysiadywałem po sekretariatach - wszystko to robiłem z przejęciem, starannie, malowniczo, bo wydawało mi się, że tego po mnie oczekują. Gmach wszelako, jako przeznaczony do wykrywania i dowiercania się istoty rzeczy przez wyłuskiwanie jej z pozorów, kolejnych masek, łupin, musiał, rzecz jasna, działać właśnie dysonansami. Wytrącał mnie więc z harmonii zguby czy bohaterstwa, ogłupiał, zaskakiwał, abym nie zdołał wyczytać niczego z gradu wymierzanych łask i ciosów; dopiero cisnąwszy mnie w tak bezwzględny, wszystko zżerający chaos, oczekiwał ze spokojem, co wynurzy się z jego oczyszczającego kotła.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: