Dlatego właśnie, nie dając mi ani instrukcji, ani aktu oskarżenia, odmawiając wyróżnień i zguby, całym majestatem swego ogromu, golgotami korytarzy i armiami biurek wręczając mi nic - chciał Gmach dopiąć swego…
O, chaos mógł być użyteczny, bardzo nawet…
A staruszek w złotych okularach - czy nie mówił mi czegoś o nadzwyczajnej, nieskończonej wręcz wielości tajnych planów, strategicznych rozwiązań?
Stąd jeden już tylko krok myślowy prowadził do tezy, że nieład wydarzeń nie jest w Gmachu czymś niewłaściwym, lecz jego stanem normalnym, więcej: produktem zapobiegliwości i wytrwałej działalności - syntetyczny chaos wraz z bratnią nieskończonością jak pancerz osłaniał Tajemnicę.
To możliwe… - pomyślałem z pewnym znużeniem, poprawiając się na wannie, nadzwyczaj twardej - ale i tamte, inne moje hipotezy przystawały do wielu faktów. Coś dziwnego jest, doprawdy, w tym, iż każda, byle dość złożona idea daje się narzucić Gmachowi i przyjąć jako jego zasada - to niepokojące jakieś…
Śpiący odwrócił się na wznak, odsłaniając twarz. Widziałem drgające powieki. Śledził coś we śnie, może czytał tani, bo gałki oczne poruszały mu się to w lewo, to w prawo. Na czole lśnił pot, policzki okrywał ciemny zarost - ponieważ leżał głową w moją stronę, twarz jego nie mówiła mi nic oprócz tego, że jest chorobliwie blada. Jak gdyby kurczowo uśmiechał się, ale to, co w twarzy widzianej do góry nogami bierzemy za uśmiech, bywa wyrazem znękania.
Czekam, aż się zbudzi i przemówi - pomyślałem - a gdzieś, w jednym z pokojów, znudzona sekretarka, pomieszawszy herbatę, odkłada teraz na półkę teczkę z instrukcją, w której spisane jest, co powie mi, gdy otworzy oczy, i ja jemu - aż do końca…
I że zrobiło mi się trochę chłodniej - nie wiem, czy w związku z niemiłą ową myślą, czy dlatego, że ciągnęło z wanny - podkurczyłem jeszcze bardziej nogi i zapiąłem ostatni guzik marynarki.
Dlaczego miałbym się właściwie tego bać - rezonowałem jałowo - przecież i tak na pewno mi tego nie pokażą, choćby dlatego, że mógłbym wówczas postąpić wbrew instrukcji, a tak, skoro jej nie znam, nie wiem, co mnie czeka, i przyszłość jest nieznana - jak gdyby w ogóle nie istniała w aktach…
IX
Śpiący zaczął pochrapywać, nie z onomatopeiczną wirtuozerią admiradiera, lecz monotonnie. Po chwili rzęził już z natarczywością godną lepszej sprawy, jak gdyby uparł się, że będzie udawał konającego. Przedśmiertne te odgłosy wytrącały mnie z równowagi, nie mogłem już oddać się swobodnie myśleniu - czy chciał w ten sposób zwrócić moją uwagę? Byłem zmęczony. Poruszyłem się. Bolały mnie wszystkie kości. Postanowiłem, któryś tam raz z rzędu, że teraz naprawdę sobie pójdę, choćby do anachorety; odstraszała mnie jedynie myśl o natłoku panującym w pustelni. Przeciągnąłem się, opuściłem nogi na kafle i podszedłem do umywalki. Chowając brzytwę do kieszeni, zobaczyłem w lustrze tego człowieka niecałego, od piersi w górę, i było to, jakbym zobaczył naraz samego siebie, obezwładnionego martwym snem po nużącej wędrówce.
Czyżby to nie było uzgodnione? Czy miałem w nim towarzysza, zagubionego w Gmachu, goniącego za mirażem, którym poświecono mu w oczy?
Zaczął się budzić. Poznałem to po tym, że ucichł. Nie otwierając oczu, kłopotliwie, z trudem, poruszał się w sobie, jakby chował, upychał gdzieś mozolnie ową fałszywą agonię, którą przedtem straszył. Błysnął naraz oczami, objął mnie, widzianego do góry nogami, jednym spojrzeniem, przymknął powieki i trwał tak chwilę, skupiając się, po czym pomału, przechylony, uniósł się na łokciu.
Nim się jeszcze odezwał, jego ocknięta twarz trąciła coś we mnie. Musiałem go już kiedyś widzieć. Z zamkniętymi oczami mruknął:
– Szpuncel…
– Proszę? - powiedziałem odruchowo. Na dźwięk mego głosu usiadł. Był okropnie zarośnięty. Patrzał na mnie, mrugając. Z wolna wyraz jego oczu zmieniał się - zeszły ze mnie na podłogę, odkaszlnął i rozcierając przeguby rąk rzekł:
– Ta kalarepa… nie ugotują, cholery, jak należy, i ma człowiek sny…
Skierował wzrok ku umywalce. Zasłaniałem ją. Pochylił się w bok, oczy rozszerzyły mu się na mgnienie.
– Gdzie brzytwa? - powiedział.
– Tu - pokazałem na kieszeń.
– Połóż.
– Dlaczego? - zaoponowałem. Rosła we mnie antypatia do tego człowieka. Tykał mnie nachalnie, poza tym znałem go skądś - i nie było to wspomnienie przyjemne.
– Przyniosłem ją z góry - zauważyłem, żeby podkreślić swoje prawa. Czekałem zaczepnie, co odpowie, ale wstał, odwrócony tyłem, wyprostował się, przeciągnął wszystkie kości i zaczął drapać się słodko, z wyrafinowaną rozwlekłością, w plecy. Potem wziął szczotkę znad wanny i zabrał się do oczyszczania spodni.
– Wio! - burknął, nie patrząc na mnie.
– Co? - spytałem.
– Nie zawracaj głowy, gadaj - albo idź.
– Co mam gadać?
Zastanowił go jakby dźwięk mego głosu, bo przestał wyskrobywać kłaczki z mankietów spodni i popatrzał na mnie spode łba.
– Dawaj - rzekł, podchodząc do mnie z nadstawioną ręką. - No? Co tak patrzysz? Dawaj, nie bój się.
– Wcale się pana nie boję - odparłem, kładąc mu na dłoni brzytwę. Podrzucił ją i przyjrzał mi się z zastanowieniem.
– Mnie? - powiedział. - Myślę…
Powiesił marynarkę na klamce, owinął się ręcznikiem i wziął się do mydlenia twarzy. Stałem jakiś czas za nim, zrobiłem parę kroków, w końcu usiadłem na brzegu wanny. Ani się odzywał, zupełnie jakby był sam. Jego plecy znałem jakby lepiej jeszcze od twarzy, może dlatego, że zmieniał ją zarost. Pochyliłem się i zauważyłem wówczas cienki, w pętlę złożony rzemyk, który wysunął się spod wanny. Poderwało mnie. Ależ tak - to był szpieg z aparatem fotograficznym! Rozluźniłem z trudem mięśnie, usiadłem i czekałem jakiś czas, by przemówił. - Nasłany - myślałem. - Nasłali go, żeby… żeby co? Zobaczymy: zaraz się do mnie weźmie. Milczenie przeciągało się. Dręczyło. Chciałem puścić wodę do wanny, pożądałem tego hałasu, ale mogło to zdradzić moją słabość. Dotykałem podłogi tylko końcami stóp i, jak nieraz w tak niewygodnej pozycji, lewa noga zaczęła mi się trząść, coraz szybciej, aż wpadła we właściwy sobie rytm.
– Pan… dawno? - spytałem, niby to od niechcenia, patrząc w jego plecy.
Z lustra wyglądały namydlone policzki. Oczu nie widziałem. Odpowie, jak dojdzie do ucha - oceniłem. Od ucha przeszedł jednak do podbródka - jakby nic nie usłyszał.
– Pan dawno tu? - spytałem jeszcze raz.
– Dalej - powiedział, nie przestając skrobać podgardla.
– Co dalej? - odparłem, zbity z tropu. Ale on nie raczył nawet odpowiedzieć. Pochylony nad umywalnią, byle jak opłukiwał twarz. Bryzgi wody leciały aż do mnie.
– Proszę uważać, pan chlapie - powiedziałem.
– Nie podoba ci się? To możesz iść.
– Ja tu byłem pierwszy.
Wyjrzał jednym okiem spomiędzy fałd ręcznika.
– O? - powiedział. - Naprawdę?
– Tak.
Cisnął ręcznik na podłogę i sięgając po marynarkę, rzucił w przejściu:
– Obiad był?
– Nie wiem.
– Dziś bezmięsny - mruknął jakby do siebie, porządkując ubranie. Między otrzepaniem rękawa a podciągnięciem spodni dodał:
– Żeby choć frytki jakieś. Na pewno kasza. Wiecznie ta kasza. Smażonego by coś, psiakrew, na ząb…
Zerknął przelotnie w moją stronę.
– Zaczynasz, czy jak? Bo zaraz pójdę.
– Co mam zaczynać?
– Nie udawaj. Stare.
– Nie udaję. To pan udaje.
– Ja? - zdziwił się. - A co na przykład?
– Pan wie, co.
– Tak możemy do maja - rzucił niechętnie. Przyjrzał mi się. Nie było najmniejszej wątpliwości. Ostatni raz widziałem go, jak fotografował tajne akta w kasie.
– Cywek? - powiedział powoli. - Dlaczego? Kolej na mundurowca - nie?
– Jaki cywek?
Podszedł do mnie. Spojrzał na moją nogę. Zainteresowała go.
– Wydawca - zadecydował wreszcie.
– Co? Kto?
-Ty.
– Ja? Może pan odezwie się wreszcie zrozumiale? Nie jestem żadnym cywkiem ani wydawcą.