– Nic nie chcę przez to powiedzieć i daj mi święty spokój! Co się będę strzępił? Ty i tak igiełką jesteś gramofonową, a płyta zdarta, musisz teraz brać to na nice, pod włos, każde słowo do góry nogami, w rozporek mu zaglądać, w kieszenie, dodać do tego moje chrapska, mydło, brzytwę, aluzji wszędzie szukać, przytyków, nie wiem, czy co? Rób, jak uważasz, tylko od brzytwy wara! Masz czas. Za dobrze by to było, żeby tak od razu za brzytwę. Myślałem, jakem cię zobaczył, że posłany jesteś, żeby mi ją odebrać.
– Przecież ja ją z góry przyniosłem… to pana brzytwa?
– Masz czas, mówię. Przede wszystkim trzeba siły mieć. Regularne stołowanie, bufet, biszkopty, czasem nawet kompot bywa, z renklodami. Kompot. No, co się tak patrzysz? Myślisz, że mówię „kompot”, a to znaczy posiedzenie Sztabu nad instrukcją? Nie, kompot - to kompot i kropka, przynajmniej u mnie. Nie jestem żaden nasłany ani nic. Przespałem się, ogoliłem, obiad przez ciebie przepuściłem i zaraz sobie pójdę. I popatrz sam: wszystko żem ci powiedział, jak chciałeś, a ty mi nie wierzysz. Ani w przecinek nie wierzysz. No, nie miałem racji? Po co mam z siebie bebechy wypruwać, tłumaczyć ci te kwadrupłancje, żebyś sobie z tego nowy rebus ułożył? Cześć pieśni, szkoda słów.
Wstał.
– To pan nie jest szpiegiem?
– Kto mówi, że nie? Kto mówi, że tak? No, daj mi coś do szpiegowania, pokaż! Znudziło mi się, wciąż w tę i we w tę - po co? Na co? Dla kogo? Skończony facet, sympłak, indywidualniak, przebrzmiała pieśń. Co ja - cebula jestem? Już się poszóstni, podobno, trafiają. Jak ci trochę przejdzie ta podejrzliwość, możesz tu zajść. Jutro po obiedzie będę. No?
– Przyjdę - powiedziałem.
– To ja też. Trzym się. Idę do bufetu. Od drzwi, przez ramię, rzucił mi jeszcze:
– Teraz będzie kolej na doktorka, serwis i lilijną. Po serwisie będziesz pociechę miał duchowną. Potem dalsze szpryncle. A jakby mnie nie było, zaczekaj. Przyjdę na pe. Będziesz?
– Będę.
Zamknął za sobą drzwi. Słyszałem jego kroki, coraz dalsze, szczęknięcie drugiego zamka i nastała cisza, w której zostałem, jak garnek pod przykrywką, żeby dojść.
XI
Więc tak… Podczas kiedy za zbolały pępek świata się miałem, za tarczę ciosów, ośrodek skupiający wszystkie wysiłki Gmachu - byłem kimkolwiek, nikim, stereotypową wersją, którymś tam z rzędu powtórzeniem, trząsłem się w tych samych, co poprzednicy, miejscach, jak igła gramofonowa przetwarzająca rozjechane koleiny płyty w uczucie i głos. Moje melodramatyczne reakcje, uskoki, nagłe zwroty, zrywy, uniki, to, co dla mnie było zaskoczeniem, wewnętrzną inspiracją, kolejnym objawieniem prawdy - wszystko, wraz z obecną chwilą, stanowiło jedynie paragrafy instrukcji, nie mojej, nie dla mnie stworzonej, po prostu instrukcji wypróbowanej solidnie w działaniu… Więc jeśli nie próba, nie Misja, nie chaos, co mi pozostawało? Łazienka? Korytarze? Łażenie od drzwi do drzwi, od drzwi do drzwi…
Ale po co on tyle mówił? Naturalnie też był częścią instrukcji, pojawił się jak nuta w partyturze, kiedy nadeszła jego kolej. Dobrze zadźwięczał, uczciwie grał starego wygę! Ale po co? Po co to wszystko?
Dawno już zesunąłem się z wanny na podłogę. Leżałem na niej bokiem, oparty o porcelanowe wygięcie sedesu, i nawet się trochę wiłem. - Potworne! - powtarzałem sobie - potworne!… Kwadruplety… tryplety… co miał na myśli? Może to nic nie znaczyło? Manewr odwracający uwagę? Ale od czego? Podstawienia… wtyczki… tajne akta… krzaki w uszach… W głowie mi się od tego mrowiło, wlazła w to jeszcze ta kalarepa, na którą uskarżał się po przebudzeniu. Namawiał do regularnego trybu życia! Biszkopty - nawet kompot bywa w bufecie, wielki Boże! Może to wszystko wariaci i on też, a chodzi tylko o to, żebym i ja - a wtedy wszystko będzie się zgadzało? Kiedy wszyscy są wariatami, nikt nie jest wariatem… Ale po co… po co?!
Spojrzałem na zegarek. Stał. Nawet on mnie zdradził. Zdarłem go z przegubu i wrzuciłem do muszli. Nie będzie mi już potrzebny. Wyłowią, zbadają chłopcy z Wydziału… Rozejrzałem się po łazience. Brzytwy nie było. Zabrał ją. Okradł mnie - ten prowokator. Co chciał sprowokować? O, wiedziałem już, wiedziałem! Doskonale! Tylko śmiało!
Wyszedłem, nucąc. Nuciłem coraz głośniej. Mijałem przechodzących oficerów, uśmiechając się sztucznie. Wsiadłem do windy. Korytarz górnego piętra był bezludny. Tym lepiej. Tym gorzej. Wszedłem do gabinetu.
Był pusty, ani śladu Ermsa - podbiegłem do biurka, wyszarpnąłem szuflady i zacząłem wytrząsać ich zawartość na podłogę, na fotel, papiery latały wokół mnie szeleszczącą chmurą. Usłyszałem skrzypnięcie otwieranych drzwi, spojrzałem w twarz Ermsa, w jego rozszerzające się, błękitne oczy.
– Co pan? Ależ co pan…
– Ty łajdaku! - ryknąłem, rzucając się na niego. Upadliśmy w obłoku tajnych akt; dusiłem go i on mnie dusił, kopałem, gryzłem, lecz to nie trwało długo. Jakieś kroki zatupotały, ktoś ciągnął mnie za kołnierz, ktoś oblewał zimną herbatą z trzymanej wysoko szklanki, blady roztrzęsiony Erms zbierał papiery z podłogi, w potarganym mundurze, pomagali mu inni, a ja, plując ździebełkami sukna wygryzionymi z jego epoletów, z krzesła, do którego przyciskały mnie ręce stojących z tyłu, wykrzykiwałem chrypliwie:
– Koniec! Koniec! Zróbcie koniec, szubrawcy, zbrodniarze! Tak, namawiałem! Namawiałem szpiega! Namawiałem! Podżegałem! Zdradzałem! Przyznaję się! Rozstrzelajcie mnie! Katujcie! Zabijcie!!!
W otwartych drzwiach ukazywały się sylwetki przechodzących - żaden nie zwracał uwagi na moje wrzaski, próżno potęgowałem je do piania, aż, kompletnie zachrypnięty, osłabły, oklapnąwszy na krześle, łapałem tylko dech jak ryba wyrzucona z wody. Ktoś podszedł do mnie z boku, zabielał tam długi fartuch, ktoś podciągał mi rękaw marynarki, spojrzałem w księżycową twarz za okularami, poczułem ukłucie wewnątrz łokcia, gorąca strużka wniknęła w głąb moich żył…
– Wio! - zawołałem gasnącym głosem. - Dziękuję, mordercy, dziękuję!…
Odzyskiwałem przytomność powoli, etapami. Byłem ogromny. Nie w tym sensie, żebym się stał olbrzymem - ciało moje nie powiększyło się, ale ja sam, ten który to mówię i myślę, stałem się przestrzenią dorównującą tej, która mnie otaczała, a może nawet przewyższającą ją. Nie ruszałem nawet palcem, a jednak przestwór mego wnętrza panował nad miriadami pięter białego labiryntu, a ja, wtulony w ciepły kątek swego jestestwa, między potężnymi jego ścianami, z nieskończoną pobłażliwością rozpamiętywałem niedawne troski…
Powoli zmalałem, uszczelniłem się i jakoś wróciłem. Czułem, że leżę na posłaniu twardym i niezbyt wygodnym; poruszyłem palcami - lepiły się do siebie, wspomniałem herbatę, którą mnie polewano - musiała być słodzona. Podniosłem głowę. Była dziwnie lekka i chodziła na szyi jak niedbale przykręcona. Dotknąłem czoła, twarzy, nareszcie, czując, jak krew odpływa mi niebezpiecznie z mózgu, usiadłem, opierając się o zimną, wykładaną kafelkami ścianę.
To nie była łazienka. Wpółsiedziałem na obitej ceratą kanapce, raczej wysokiej, w pokoju długim a wąskim, z biało lakierowanymi krzesłami i parawanem w kącie; wystawał zza niego skraj niewielkiego biurka. Przy wezgłowiu kanapki stał szklany słoik z lekarstwami i strzykawką, na wieszaku bielały płócienne płaszcze czy fartuchy, obok nich - w małej szafce - lśniły chirurgiczne narzędzia. Gabinet lekarski - pomyślałem - i od razu stanęła mi przed oczami scena u Ermsa. Aha - to nie zamknęli mnie, tylko leczą? Może coś z tego będzie?
Zastanawiałem się pomału, ogłupiały jakiś, zajęło mnie na przykład, czemu na stoliku widzę tylko dziesięć buteleczek, podczas gdy ma ich być dziewiętnaście - choć zarazem wiedziałem, że to nie ma sensu.
Ktoś spojrzał na mnie sponad parawanu, mignął mi czubek głowy i błysk światła odbitego w okularach - poznałem doktora, który robił mi zastrzyk.
– Jak się pan czuje? - spytał, ukazując się w przejściu między ścianą a biurkiem.