– Nie? To skąd? Z wypluwki?
– Z żadnej wypluwki!
– A jak? Znikąd? To czego chcesz?
– Niczego. To pan chce.
– Co?
Przeszedł dwa razy po łazience, od ściany do ściany, z rękami w kieszeniach, spojrzał na mnie z ukosa, od drzwi, nareszcie przystanął i rzekł:
– No, dosyć. Dajmy na to, że się pomyliłem… Szyfrołaz też nie jesteś?
– Nie.
– Czterdziecha?
– Nie wiem, co pan mówi. Gwizdnął przeciągle.
– Dobra. Nie wierzę, ale niech ci będzie. Co mi szkodzi? Pchaj no w łajno. Powiadasz, że jesteś misyjniak? Wahałem się, co powiedzieć.
– Nie rozumiem dobrze, co pan mówi - zacząłem - jeżeli chodzi o moją Misję, to…
– Taak - przeciągnął. - Instrukcję dostałeś?
– Dostałem, ale…
– Wsiąkła?
– Tak. Pan wie może, co…
– Czekaj.
Pochylił się koło mnie, wyciągnął spod wanny aparat w futerale i, siadając ostrożnie na bidecie, wyjął spod przykrywki paczkę biszkoptów.
– Z obiadu klops - wyjaśnił pełnymi ustami. Trochę okruszków posypało mu się na gors.
– Poświętliwy jestem, sam widzisz. Chcesz, znaczy, wiedzieć, co się dzieje?
– Chcę.
– Ksiądz był?
– Był.
– Lilijna białość?
– Proszę?
– A, jeszcze nie? Dobra. Jak gdyby osiemdziesiątak.
Przymierzał jakąś myśl do mojej trzęsącej się bezustannie nogi, wpatrzony w nią uważnie, nie przestając żuć. Końcem języka udaremniał ucieczkę co większych okruchów z warg.
– Po starym - zakonkludował wreszcie. - Hę? I tłustego podetkali ci, co? Spuchlak wzdymany! Nie musisz nawet mówić: widać. A ta zgaga, to po starym.
Stuknął palcem w fotograficzny futerał.
– Głodny jesteś? Chcesz?
– Dziękuję.
Nawet nie słyszał. Poprawiał się na siedzeniu wymierzonymi, malutkimi ruchami, wymijając krzyżem sterczące z tyłu kurki z taką rutyną, jakby pół życia przesiedział na bidetach.
– Chawa - rzekł jakoś smętnie. - Napatrzyłeś się, co? Skóra kopycieje, brodawczaki w koperczaki, łupież rozpałęszony żywopłotem, ćmawo, chrumno, mętek-drętek, a ty, augur jeden, nad kichą! Krzaczkiem w uchu, cholera, przemawia, a ty tak, owak, składasz, rozkładasz, i nic nie rozumiesz… Przy próbie jeszcze stoisz czy przy bajzlu?
– Przepraszam - powiedziałem - ale…
– Przy próbie - ustanowił. - Kombinujesz, bracie, i z tego żyjesz! Herbatką żyjesz! Nie nażyjesz się! Noga lubi tak czasem, jak już nie można, i nie chce, cholera, przestać… Kłuli cię przez sen szpileczkami?
– Nie. Dlaczego pan…
– Nie przeszkadzaj. Muchy w herbacie były? Sztuczne…
– Były!
Nie rozumiałem, do czego zmierza - a jednak łapałem w tym jakiś sens, najściślej ze mną związany.
– Te krzaki - wyrzuciłem - pan… o admiradierze?
– Nie, o strucli… Stary przetrzyma nas obu, założysz się? Pamiętam, taki sam był, jak ani śladu jeszcze ręczników nie widziałeś, a za brzytwą co się człowiek wtedy nalatał… Fusy kawowe… Kancelaryzowali wtedy bez tej higieny, na fus brali, przycupem, wszystko spodem, szyto-kryto, do Wydziału Piwnicznego kierowali, trzask-prask, przesłuchancja, w mordas obcasem, flekowanie i cześć… A teraz to najwyżej postrzelają… Strzelali?
– Na korytarzu? Tak! Co to znaczy?
– Tryplet. Wpadunek trzeciaka. No, szpuncle popodstawiały się i jeden się przegorliwił. Przedobrzył. To znaczy.
To rutynowany szpieg! - myślałem szybko. - Widać choćby po tym żargonie… Ale czego chce ode mnie? Z obiadu dla rozmowy zrezygnował, jaki życzliwy… Oho! muszę porządnie mieć się na baczności…
– Na baczności musisz się mieć, co? - rzucił i prychnął na widok mojej miny. - No, co się dziwisz? Bywały jestem, rutyniarz… zęby na tym zjadłem… instrukcja gra… myślałeś, że twoja? A już! Seryjniak, kochany… Muszki w herbacie i cała reszta… Z tego wszystkiego tylko herbata została ta sama co dawniej…
Zasępił się i z nudy, która wypełzła mu na twarz, czyniąc ją nagle starą, ze swej osobności i znużenia zapatrzył się w lśniące niepokalaną białością drzwi.
– Panie… - odezwałem się - czy nie może pan powiedzieć czegoś zwyczajnie, po ludzku?
– A jak ja mówię? - zdziwił się.
– Co to wszystko znaczy? I co pan… po co pan mi tu…
– No no, spokój. Kombinujesz tylko niepotrzebnie: a może plamką jestem do wywabienia? A może wtyczką? Łyczkiem? Patyczkiem? Flaczkiem? Ichą-pichą?… Ech, nie warto. I tak koniec.
– Jaki koniec?
– Wszystkiego. Wypychancja - i tyle. Niby po dawnemu: płatek róży liżesz, a serce bije: wsypa czy nie?! I już szczura masz pod skórą, jak nie hycnie-kicnie, jak nie szmyrgnie - cały już latasz, cały w słup… Z przyzwyczajenia, rozumie się, bo co zostało? Figuranci.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Jacy figuranci? Szczur? Że mi się noga trzęsie? To o tym? Więc co z tego? I… i co pan tu właściwie robi?
– Żebyś wiedział, co ja robię… Przypatrz no się… - pochyliwszy się ku mnie, wskazał palcem własną twarz. - Fajna ruina, nie? Zmarnowali mnie i żeby choć wiadomo, kto - a tu jedne drapansy-szympansy, mandryliony szpuncli, zbiorówka, zawracanie głowy i tyle…
– A po co panu aparat? - spytałem nagle. Było mi już wszystko jedno.
– Aparat? Co, nie wiesz?
– Pan robił zdjęcia…
– Wiadomo.
– W kasie… - zniżyłem głos, z resztą nadziei, że się nie przyzna, ale skinął flegmatycznie głową.
– Jasne. Bez znaczenia. Ot, żeby do reszty nie zdziadzieć - mózgole purchawieją, szmajzel wysiada, no to pstryknie się coś, gdzieś, czasem…
– I po co pan to mówi?! - jąłem się zacietrzewiać. - Robił pan zdjęcia tajnych akt! Widziałem! Może się pan nie obawiać - wcale nie mam zamiaru zrobić z tego użytku. Nic mnie to nie obchodzi, nie rozumiem tylko, czemu siedzi pan tu dalej?
– Nie mam siedzieć? A czemu?
– Przecież mogą pana zdemaskować, dlaczego pan nie ucieka?!
– Dokąd? - spytał z tak bezmiernym znudzeniem, że zadrżałem.
– No… no tam…
Wydawałem mu się w ręce. Chyba tak. Serce waliło mi jak młotem w oczekiwaniu, że nuda spadnie mu z twarzy jak maska. Namawiałem go do ucieczki - oszalałem chyba, przecież to prowokator…
– Tam? - mruknął. - Co za „tam”? Jedna cholera - tu czy tam. Pstryknąłem, ot, tak, dla poślizgu, żeby nie wyjść z wprawy, ale to na nic…
– Dlaczego na nic?! Niechże pan powie wyraźnie!!
– Wyraźnie czy niewyraźnie - wyjdzie na jedno. Nie jesteś jeszcze w tym miejscu, czyli na etapie, żebyś zrozumiał, a jakbyś nawet zrozumiał piąte przez dziesiąte, to i tak nie uwierzysz. Ot - myślisz - prowok, nasłaniec, kat na moją duszę, posiepaka, chytrus jeden, umyślnie taki zanudzony sobą, zalabidzony, kawęczarz, obnaża się, nędzę swoją udaje, poniewierkę szpiegowską, a to wszystko inaczej się czyta, indziej celuje - no nie? Nie mam może racji? A widzisz… I dalej myślisz: mówi sam, że prowok, abym ja myślał, ze mówiąc „prowok”, szczery jest, abym to wziął za szczerość, z samego serca. Z samego serca też naturalnie coś tam innego znaczy, a gdy, nareszcie, słyszysz, jak mówię, że mówię „prowok”, abyś myślał, że szczerość, no, to jesteśmy w domu: szatan - nie gość, co?! I już nic mi nie wierzysz. Hę? Milczałem.
– Poczekaj, sam zobaczysz - nic cię nie minie. Chcesz wiedzieć, co z czym i jak?
Wytrzymał pauzę.
– Chcę! - powiedziałem, choć nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
Uśmiechnął się gorzko, skrzywieniem kątów ust.
– Nie wierzysz - - ale niech ci będzie! Próbujesz… Słuchaj. Popodstawiali się, dla chleba, najpierw raz. Do ostatniego krzesła i sedesu. To co potem - przestać mieli, kiedy dalej płacą, czy jak? Żeby skonali, nie mogli przestać. Wyrwantus-zawijantus, dalej wio, podstawianej a? Wtykanej a! Tak poszedł dublet - nic, tryplet - nic, kwadruplet - cześć, teraz kwintuplety już się miejscami telepią. Długo to tak? Cholera jego wie! Zaraza! Zaraza! Ja, stary, uczciwy szpieg, weteran, ci to mówię!
Walił się ze wściekłością i rozpaczą w pierś, aż dudniło.
– Zaraz - odezwałem się - nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że…