– Tatuś, wszystko okej? – krzyczał mu ktoś do ucha. – Co się tam dzieje, do diabła?
Miał wrażenie, że krzyk płynie przez tunel. Niosło go echo, które przekręcało słowa, aż przerwało go szczekanie psa.
Czasami odbierał to jak gwałtowne przebudzenie z głębokiego snu. Siedział przed nim Scrapple z podniesionym łbem i szczekał, jakby nadawał informację alfabetem Morse’a.
– Tatuś, jesteś tam?
– Jestem, Jules.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, oczywiście.
Z drugiej strony zapadła cisza. Nie chciał martwić córki. Na domiar złego to go krępowało. Nie chciał, żeby wiedziała, żeby zobaczyła, jak zmienia się jej ojciec.
– Słuchaj, tatuś – mówiła łagodnie. Przypomniało mu się, jak była małą dziewczynką, taką słodką i nieśmiałą. – Przyjadę do ciebie, jak tylko będę mogła się stąd wyrwać. Może za dwa dni, okej?
– Jules, nie musisz. Nic mi nie jest.
– Dam ci znać, tylko sprawdzę, co mnie czeka.
– Nie chcę, żebyś zmieniała przeze mnie swoje plany.
– Cholera jasna! Wzywają mnie pagerem. Tatuś, muszę lecieć. Trzymaj się z daleka od kłopotów. Niedługo pogadamy.
– Ty trzymaj się z daleka od kłopotów. Kocham cię, Jules.
Ale jej już nie było, w słuchawce buczał sygnał. Kiedy zatelefonuje następnym razem, przekona ją, że u niego wszystko w porządku. Bardzo tęsknił za córką, ale za nic nie chciał, żeby zobaczyła, jaki z niego zapominalski niedojda. Nie zniósłby jej zażenowania ani litości.
Luc objął znowu spojrzeniem pokój i z ulgą stwierdził, że rozpoznaje swoje rzeczy. Przenosząc wzrok na telewizor, odniósł wrażenie, że ktoś przemyka za oknem. Czy to tylko jego wyobraźnia? Czy ktoś tam jednak był i jakiś cień naprawdę mignął?
Nie, to szaleństwo. Przecież nie słyszał, żeby zatrzaskiwały się drzwi samochodu. A nikt nie spacerowałby tutaj po ciemku. Po prostu stresujący dzień daje mu się we znaki. A jednak przechodząc przez pokój, żeby zasunąć żaluzje i upewnić się, że drzwi są zamknięte na klucz, zobaczył, że Scrapple siedzi zapatrzony w okienną szybę z nastawionymi uszami i wciśniętym pod siebie ogonem. Luc uznał wcześniej, że pies szczekał, żeby wyrwać go z chwili otumanienia, ale może jednak Scrapple też kogoś widział?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Zbliżała się północ.
Przyczajony w kucki pośród drzew patrzył z wysokości grzbietu wzgórza. Widział stamtąd kamieniołom. Działania na dole ograniczały się do wymachiwania latarkami i rozpalania ogniska przez stróżujących policjantów. Zostały jakieś samochody stacji telewizyjnej. Zainstalowały na swoich dachach jaskrawe światła stroboskopowe. Ciekawe, cóż to spodziewali się zobaczyć?
Na pewien czas jego złość poległa pod ciężarem zmęczenia. Żołądek rozbolał go od wymiotów. Od dziecka tyle nie wymiotował. Nienawidził tych momentów, kiedy tracił kontrolę nad swoim ciałem.
Nienawidził tego, nienawidził, nienawidził.
Nawet w tej chwili, kiedy obserwował, jak bezczeszczą jego kryjówkę, chwytały go skurcze i rozrywały wnętrzności.
I pomyśleć tylko, że wszystko to z winy jednego człowieka, który chce go zniszczyć. Widział z daleka dom starego. Z tej odległości dostrzegał jedynie rozproszone przez żaluzje żółte światło w pokoju od frontu. Z bliska przekonał się, że to salonik. Zanotował w pamięci, że sofa znajduje się na samym środku sporego pokoju, przodem do okna i na wprost telewizora, który stał na taniej szafce na kółkach. Wyobrażał sobie, że ten cholerny staruch siedzi i ogląda wiadomości, widząc zarazem przez okno, jak ktoś jedzie długim podjazdem.
Gdy tylko zobaczył Luca Racine’a w telewizji, wiedział, że skądś go zna. Spotkał go w mieście, to oczywiste. A jednak cały dzień go to dręczyło. Wreszcie doznał olśnienia. Tak, dosłownie olśnienia.
Ten stary był tam w sobotę w nocy. Był w Hubbard Park, spacerował z tym durnym małym psem. Łazili mimo ciemności i burzy. Jak mogło mu to wylecieć z głowy? Tak, widział go wówczas w takim idiotycznym, małym czarnym berecie na siwych włosach. Obserwował nawet, jak Racine daje Joan wskazówki, by mogła dojechać na West Peak. Bardzo uważał, żeby stary go nie zobaczył, zaczekał, aż odszedł na bezpieczną odległość, i dlatego się spóźnił, a nienawidził się spóźniać.
A jednak, pomimo wszelkich środków ostrożności z jego strony, stary wiedział. Coś wiedział. Czyżby go wtedy spostrzegł? Czy ukrył się w cieniu i podglądał? Co zdołał zobaczyć ten stary człowiek? I jakim cudem dowiedział się o kamieniołomie?
Nie, nie, nie.
Jeżeli stary wie, to dlaczego szeryf dotąd go nie zaaresztował? W co ten Racine gra? Czyżby pragnął go tylko zniszczyć? Czy o to chodzi?
Ale dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Znowu wszystko się spaprało, a on nienawidzi papraniny. Matka zawsze kazała mu po sobie sprzątać, stała nad nim, popychała w jego własne wymiociny, i to twarzą, kiedy się ociągał.
– Napaskudziłeś, to teraz posprzątaj. – Wciąż słyszał jej piskliwy głos.
Trzeba jak najszybciej zabrać się do sprzątania.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Wtorek, 16 września
Z taśmociągu bagażowego na lotnisku Maggie zabrała klucze, odznakę służbową i telefon komórkowy, odsunęła na bok plastikowy pojemnik i wzięła laptop, który właśnie się do niej zbliżał. Wystukała numer, ramieniem przytrzymała telefon przy uchu i równocześnie schowała laptop do torby. Powinna już osiągnąć w tym mistrzostwo, a jednak w dalszym ciągu walczyła z pasami, które zabezpieczały komputer.
– Słucham? – powiedział kobiecy głos do jej ucha.
– Gwen, to ja, Maggie. Dobrze, że cię złapałam.
– A gdzie ty się podziewasz? Słychać, jakbyś dzwoniła z dna Potomacu.
– Nie, nie. Nie jestem na dnie Potomacu. Gorzej, jestem na lotnisku National. – Rozciągnęła wargi w uśmiechu, kiedy jedna z pracownic ochrony lotniska skrzywiła się na te słowa. Wyraźnie nie rozbawiła jej ta uszczypliwa uwaga. Machnęła na Maggie, że ma przejść na bok. – Och, niech to szlag, moment, Gwen.
– Rozłożyć ręce – wyszczekała funkcjonariuszka. Maggie położyła torbę z laptopem na pobliskim krześle, na wierzchu telefon komórkowy, i dalej postępowała zgodnie z instrukcjami, które znała na pamięć. Nigdy nie zawodziły. Za każdym razem brano ją na bok. I zwykle ochrona natychmiast zaczynała szczebiotać. Wyjęła z kieszeni klucze i odznakę FBI, i także rzuciła je na torbę.
– Proszę usiąść i zdjąć buty.
Maggie zsunęła skórzane buty na płaskim obcasie i uniosła stopy. Przez cały czas uśmiechała się do pracownicy ochrony, która jednak nie odwzajemniała uprzejmości. Ledwie skinęła głową, puściła Maggie i wróciła do swoich okopów, żeby schwytać kolejnego potencjalnego terrorystę albo kolejnego przemądrzałego dupka.
Maggie sięgnęła po komórkę.
– Gwen, jesteś tam jeszcze?
– Nigdy się nie nauczysz, co? – Przyjaciółka zaczęła wykład. – Jesteś agentką FBI, i to ty przede wszystkim powinnaś mieć świadomość, jak ważna jest ochrona na lotniskach. A ty ich naumyślnie podpuszczasz.
– Nikogo nie podpuszczam. Nie rozumiem tylko, dlaczego muszę sprawdzać swoje poczucie humoru przy okazji sprawdzania bagaży i biletów.
– Myślałam, że wzięłaś sobie wolne. Dokąd znowu wysyła cię Cunningham?
– Jadę do Connecticut.
Cisza. Taka długa cisza, że Maggie pomyślała, czy przypadkiem nie straciła łączności.
– Gwen?
– Zdobyłaś jakieś informacje na temat Joan?
– Nie, jeszcze nie. – Maggie szukała wyjścia numer jedenaście. No i oczywiście okazało się, że pasażerowie już wchodzą na pokład. – Uznałam, że najlepiej zrobię to osobiście. Kto wie, może znajdę ją nad basenem w Ramada Plaza Hotel, ze szklaneczką pinacolady.
– Zaskoczyłaś mnie. Chodziło mi tylko o to, żebyś wykonała parę telefonów. Nie prosiłam, żebyś leciała do Connecticut, zwłaszcza w czasie urlopu.
– A dlaczego nie? Wciąż mi powtarzasz, że powinnam gdzieś wyjechać. – Gdzież ona podziała bilet? Zwykle wkłada go do kieszeni kurtki.