– Była podobna sprawa, chyba w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym albo dziewiątym. John Robinson.
– Coś pamiętam. Ten maniak internetowy, tak?
– Tak. Zwabiał kobiety przez internet na swoją farmę, zabijał je i wsadzał ciała do beczek. – Maggie patrzyła pod nogi. Z ziemi wystawały kamienie ukryte w wysokiej do kolan trawie. – Nie pracowałam przy tej sprawie, ale jeśli mnie pamięć nie myli, beczki znaleziono w szopie. A zatem nie istniało ryzyko, że się coś zniszczy, tak jak u was. Wie pan już, ile jest tych beczek? I w ilu z nich są zwłoki?
– Beczek będzie z dziesięć, może więcej, ale nie wiem, czy we wszystkich są ciała. Widzieliśmy je w paru. Makabra, czysta makabra. – Przesunął kapelusz na tył głowy i otarł pot z czoła. – W jednej są same kości, ale w tej… – Pokręcił głową i wskazał na jedną z beczek. – W innej zwłoki są całkiem nieźle zachowane. W każdym razie mamy tu do czynienia z prawdziwym skurwysynem.
Przystanął, Maggie czekała na niego. Znajdowali się jakieś trzysta metrów od głównej krzątaniny. Kilka osób pochylało się nad jedną z beczek. W pobliżu technicy z laboratorium kryminalnego przeszukiwali teren w lateksowych rękawiczkach. Szeryf znakomicie wszystko zorganizował, Maggie była pod wrażeniem. Zbyt często policjanci z małych miasteczek wpuszczają na miejsce zbrodni zakłócających pracę cywilów. Nie widzą w tym nic złego, że burmistrz czy radny miejski rzucą okiem. Ale to, co uważają za politycznie mądre posunięcie – w końcu szeryf to stanowisko wybieralne – często kończy się zanieczyszczeniem miejsca zbrodni.
Nagle Maggie uświadomiła sobie, że Watermeier waży w myślach, o co ją jeszcze zapytać albo co powiedzieć, zanim dołączą do innych.
– Ponad trzydzieści lat pracowałem w policji nowojorskiej, więc dla mnie taka rzeź to nie nowina, okej? – Spojrzał jej w oczy, jakby czekał na jakąś reakcję. – Przeprowadziliśmy się tutaj z żoną cztery lata temu. Żona jest współwłaścicielką małej księgarni w centrum Wallingford. Miejscowi wybrali mnie, ponieważ chcieli kogoś z doświadczeniem. Bardzo nam się tu podoba. Planujemy zostać tutaj, kiedy przejdę za parę lat na emeryturę.
Przerwał i spojrzał na swoich podwładnych, jakby ich liczył. Maggie splotła ramiona na piersi i przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę. Wiedziała, że szeryf nie oczekuje odpowiedzi. Co ważniejsze, wiedziała też, że jeszcze nie skończył.
Wreszcie Watermeier przeniósł na nią wzrok. Ich oczy spotkały się. Znała to spojrzenie: była w nim determinacja, frustracja, odrobina złości, a przy tym cień paniki – dosłownie mignięcie, które jednak wystarczyło, by Maggie pojęła, że doświadczony szeryf Henry Watermeier jest przerażony.
– Pieprzony burdel. – Pokazał na beczkę. – Może ten szaleniec robi to od lat. Nie będę pani wciskać kitu, O’Dell. Nawet jeżeli nie znajdziemy tej pani zaginionej, przyda mi się pomoc, żeby znaleźć tego psychopatę. Nigdy się nie zakładam, ale jak bym miał się założyć, powiedziałbym, że drań wciąż przebywa w okolicy. Jeśli go nie złapię, nie wyciągnę za tyłek i nie wpieprzę mu solidnie, mogę się pożegnać z marzeniem o spokojnej emeryturze wśród tych ludzi.
Watermeier czekał na odpowiedź. Tym razem unikał wzroku Maggie, szukał czegoś, sprawdzał, byle tylko zbagatelizować ogromną wiarę, jaką pokładał w kobiecie, którą widział pierwszy raz w życiu i która wkręciła się do jego śledztwa. Niezależnie od tego, czy powodowała nim desperacja, czy tylko strategia, Maggie była przekonana, że twardemu, niezależnemu szeryfowi nie przyszło to łatwo.
Odwróciła się ku grupie przenoszącej beczkę i powiedziała zwyczajnym tonem:
– Wobec tego do roboty.
Nie sprawdziła, jak na to zareagował. Po chwili kroczył obok niej, uważając, żeby jej nie wyprzedzać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Henry, przedstawiając agentkę specjalną O’Dell grupie współpracowników, bacznie obserwował wymianę pozdrowień.
Oczywiście spojrzenie O’Dell najdłużej spoczęło na Bonzado, ale też w tej swojej hawajskiej koszuli wyglądał jak surfer z Kalifornii, a nie poważny profesor. Poza tym był skromny i pozbawiony arogancji, i niezależnie od oryginalnego stroju, w magiczny sposób potrafił zidentyfikować stertę kości. Henry z miejsca wiedział, co myśli o nim doktor Stolz, koroner. Kiedy pierwszy raz zobaczył Bonzado, rzucił szeryfowi jedno z tych spojrzeń pod tytułem: „Co u licha?”. Teraz, pomimo iż koroner milczał, Henry słyszał jego niezadowolone: „Federalsi? Sprowadziłeś tu pieprzonych federalsów?”.
Stolz był zapewne wkurzony, że Henry tym samym podważa jego kompetencje. A on, prawdę mówiąc, nie brał sobie do serca, co myślą inni. Dawno temu nauczył się żyć zgodnie z prostą zasadą: PST – czyli Pilnuj Swojego Tyłka.
Przy jednej z beczek, która popękała od wstrząsów koparki Vargusa, położono plastikowy worek na zwłoki. Henry najchętniej załadowałby biednego frajera i odesłał do kostnicy, gdzie przewieziono już kobietę wyjętą z beczki poprzedniego dnia. Ale to działka Stolza, który chciał załatwić popękane beczki na miejscu z obawy, że podróż narazi na szwank delikatne szczątki. Henry z kolei uważał takie rozwiązanie za złe, lecz to Stolz podejmował ryzyko. Innymi słowy, koroner narażał swój tyłek. A on, Henry, był w stanie martwić się tylko jednym tyłkiem, i póki co był to jego własny tyłek.
Jedynie głowa i ramiona ofiary były widoczne w beczce, kępka przyprószonych siwizną włosów i coś, co wyglądało na klapy granatowej marynarki. Stolz i Bonzado, obaj w lateksowych rękawiczkach, ostrożnie obmacali zwłoki w poszukiwaniu solidnej części ciała, za którą mogliby pociągnąć, nie ryzykując, że coś się podrze, złamie albo urwie. Dwaj zastępcy szeryfa trzymali mocno sznur, którym obwiązano beczkę w miejscu pęknięcia. Byli przygotowani do ewentualnych makabrycznych zawodów w przeciąganiu liny.
Henry podał agentce O’Dell słoiczek VapoRub Vicksa. Kiedy wyciągną nieszczęśnika, smród będzie nie do zniesienia. Tymczasem agentka grzecznie podziękowała. Coś mu powiedziało, że nie ma to nic wspólnego z udawaniem twardziela. Nie, ona naprawdę tego nie potrzebowała. Była przyzwyczajona do zapachu śmierci, choć tak naprawdę nie sposób przywyknąć do tego kwaśnego, gryzącego smrodu. Ludzkie zwłoki mają swoistą woń, zupełnie inną od zwłok zwierząt. Henry nienawidził tego zapachu. Nie oswoił go i nie zamierzał tego robić. A jednak schował słoiczek Vicksa do kieszeni, nie skorzystawszy z niego. Nie było sensu proponować go Stolzowi czy Bonzado. Studenci trzymali się w pewnej odległości, zapewne na polecenie profesora, zgodnie z zapewnieniem, które złożył Henry’emu, że nie będą wchodzić nikomu w drogę.
Powoli zaczęli wyjmować ciało z beczki i natychmiast rozległ się niski, cichy, odrażający dźwięk, nasuwający na myśl ssanie. Henry wzdrygnął się z obrzydzenia. To były całkiem świeże zwłoki. Zerknął na O’Dell. Może miał nadzieję zobaczyć, że i ona czuje obrzydzenie, a przynajmniej cień dyskomfortu. Nic podobnego. Patrzyła z zaciekawieniem, bez zmieszania czy niepokoju. Do diabła, pewnie widziała dużo gorsze gówno.
O’Dell była drobnej, a równocześnie mocnej budowy ciała, i na tyle urodziwa, że nie pasowała szeryfowi do stereotypowego wizerunku agentki FBI. Za to jej pewność siebie działała na niego kojąco. Zauważył to już podczas rozmowy telefonicznej. Pewna siebie, ale nie zadufana. Nie nagadałby jej tyle, gdyby była zuchwała i z tupetem, tak powszechnym u federalsów.
Może stracił rozum, że do tego stopnia zawierzył nieznanej osobie, ale wykorzysta agentkę specjalną Margaret O’Dell, gdyby coś poszło nie tak. Nie przeputa trzydziestu lat kariery przez jakiegoś psychola, koniec kropka. O’Dell to dosyć miła babka, ale kiedy gubernator będzie się domagał odpowiedzi, Henry musi być gotowy. Do diabła, to wcale nie taki zły pomysł, żeby mieć na kogo zwalić winę, jeżeli odpowiedzi nie przyjdą wystarczająco szybko.
– Hej, uważaj! – krzyknął Stolz na Bonzado.