– Gdzie pan je kupił? – spytała agentka O’Dell, rozwijając kanapkę.
– W sklepie Vinny.
– Vinny ma najlepsze kanapki w Connecticut – poinformował Henry.
Adam mógłby iść o zakład, skąd to pytanie agentki O’Dell. Nie chodziło jej o to, że kanapki wyglądały apetycznie. Zaintrygował ją biały papier, w który były zapakowane. Tylko dlaczego?
– Wygląda tak samo jak skrawek papieru, który znalazł pan na marynarce Earlmana – powiedziała do Carla.
– Chyba ma pani rację.
– O czym wy znów mówicie? – zdenerwował się Henry.
– Ten biały, woskowany papier. – Po jej słowach Adam też sobie przypomniał. – Znaleźliśmy taki w beczce Earlmana.
– Mnóstwo ludzi tego używa, O’Dell.
– Nie sądzę, szeryfie. Nigdy nie widziałam takiego papieru na półkach w sklepie. Założę się, że to coś specjalnego.
– Więc co chce pani przez to powiedzieć? Że morderca rżnął ofiary piłą i zagryzał kanapką?
Adam nie wiedział, czy Henry podnosi głos, bo jest już tak wyczerpany sprawą, czy też może jesienne słońce zmęczyło starzejącego się szeryfa. Czy wychodzi z niego tłumiona panika? Lęk, że ta sprawa go przerasta? Lęk przed niewidzialnym mordercą, zbrodniczym czubkiem, który nie wiadomo jak długo zabija ludzi i chowa ich w beczkach? Do tej pory Henry zachowywał wręcz przesadny spokój, lecz z jakiegoś powodu to się zmieniło.
Tak czy inaczej, szeryf oczekiwał odpowiedzi. Stanął nad O’Dell, lecz nie zastraszył jej potężną posturą. Maggie oderwała kawałek białego papieru i schowała go do kieszeni. Pozostali przyglądali się temu w bezruchu, jakby potrzebowali pozwolenia, by kontynuować lunch. Adam nie rozumiał, dlaczego nagle Henry traktuje agentkę O’Dell tak niegrzecznie. W końcu sam ją zaprosił.
– Uważa pani, że to coś ważnego? – spytał w końcu szeryf prawie normalnym tonem. Pewnie dotarło do niego, że łatwo nie wyprowadzi jej z równowagi.
– Kiedy morderca używa czegoś niecodziennego, zazwyczaj jest to po prostu rzecz, którą ma pod ręką. Dla pana może to być ślad, który doprowadzi do celu.
– Kawałek papieru?
– Czasem do mordercy doprowadza nas najbardziej banalny drobiazg. Coś, czemu odmawiamy znaczenia. Seryjny morderca John Joubert posługiwał się dziwnym sznurem. Zdaje się, robionym w Korei, więc raczej nie znajdzie pan tego w każdym domu. Wiązał tym sznurem swoje młode ofiary. Kiedy go zaaresztowano, znaleziono taki sznur w jego bagażniku. Miał do niego dostęp jako drużynowy skautów. I nigdy nie przyszło mu do głowy, że akurat ten sznur na niego wskaże. Więc przypuszczam, że nasz morderca ma nieograniczony dostęp do tego białego papieru.
– No dobra. – Henry wcale nie był przekonany. – Ale do czego go używa, co?
– Muszę zobaczyć więcej ofiar, ale w tej chwili zgaduję… – O’Dell zawahała się, rozejrzała, jakby nie była pewna, czy powinna dzielić się swoją opinią. – Przypuszczam, że coś w niego pakuje. Prowizorycznie, tymczasowo.
– Coś! – burknął zniecierpliwiony Henry, jakby ją beształ.
– Tak, coś, na przykład mózg Earlmana.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Maggie przyjęła od szeryfa butelkę dietetycznej coli. Wolała dietetyczną pepsi, ale rozumiała, że to taki pokojowy gest. Kiedy skończyli lunch, Watermeier usiadł obok niej na głazie.
– Jak skończymy po południu, muszę coś podrzucić tym piraniom z mediów. – Uśmiechnął się, zadowolony z własnego porównania. – Stolz mówi, że potem zrobi autopsję tej kobiety, którą znaleźliśmy wczoraj. Jak to się ma do pani planów?
– Świetnie, bardzo proszę.
Siedział dalej w milczeniu. Maggie zastanawiała się, czy ma jej jeszcze coś do powiedzenia.
– Pięknie tu, prawda?
Spojrzała na niego zdziwiona. Nie takich słów oczekiwała od szorstkiego twardziela, byłego nowojorskiego policjanta, który został prowincjonalnym szeryfem.
Powiodła za nim wzrokiem, po raz pierwszy od chwili przybycia przyjrzała się okolicy. Wokół panowała nadzwyczajna cisza. Drzewa nadal szczyciły się gęstwiną pomarańczowych i żółtych liści, a płomiennie czerwona winorośl oplatała pnie. Niebo z kolei niebieściło się jak na widokówkach. Sięgająca kolan trawa nakrapiana była maleńkimi żółtymi kwiatami.
– Tak – przyznała. – Pięknie.
– Wszyscy gotowi? – Watermeier przerwał ciszę i wstał gwałtownie, jakby musiał znowu zapanować nad sytuacją.
Bonzado i jego studenci przynieśli właśnie kolejną popękaną beczkę. Tym razem nawet Maggie zasłoniła nos kurtką, bo smród był wszechogarniający, a ledwie tknęli beczkę lewarkiem, stał się wprost nie do zniesienia. Mimo wysiłków Bonzado pokrywa beczki poddawała się opornie, poskrzypywała przy tym, co przypominało otwieranie próżniowo zamkniętej puszki z kawą.
– O rany, ten już dojrzał – rzekł profesor. Zacisnął dłonie na łomie i otarł twarz koszulą, na moment pokazując twardy jak skała brzuch. Maggie odwróciła wzrok, zdając sobie sprawę, że po raz drugi w ciągu paru godzin zwraca uwagę na tego faceta.
Reszta osób trwała w oczekiwaniu. Brakowało ochotników, żeby wymienić profesora. Nie zareagował żaden z jego studentów. Joe stał w bezpiecznej odległości, Ramona, pomimo zainteresowania, też zachowała dystans. Najstarszy z nich, Simon, tkwił w milczeniu, niemal sztywny, z rydlem w jednej ręce i aparatem fotograficznym w drugiej, ale z żadnego z tych przedmiotów nie zrobił użytku. Wydawał się zaszokowany, a może przytłoczony. Albo tak działał ten smród.
– Może przeciąć beczkę? – zaproponował Watermeier.
– Ale czym? – Stolz potarł czoło, które uparcie błyszczało od potu. – Każde narzędzie może zanieczyścić zawartość. Zajrzyjmy przynajmniej do tych beczek, zobaczmy, co jest w środku, zanim je gdzieś przewieziemy. Nie chciałbym, żeby nagle trafiło do mojego laboratorium dwanaście beczek śmieci, Henry. Okej? Możemy zobaczyć, co w nich jest? Wiem, że to zabiera czas, i wiem, że to potwornie upierdliwe.
– Rób co chcesz. To twoja działka.
– Nigdy nie powiedziałem… – Stolz urwał, kiedy chmara czarnych much wyleciała przez małą dziurę w beczce. – Co do diabła?
– O kurwa! – Watermeier cofnął się o krok. Bonzado wahał się przez sekundę, potem uderzył w wieko.
– Powinniśmy złapać kilka z nich, co? – Spojrzał na Maggie, a potem na Carla, który już szukał pojemnika. – Ramona i Simon, pomożecie?
Dziewczyna dosłownie doskoczyła do Carla, za to Simon stał wciąż na boku, jakby nie słyszał profesora.
– Simon?
– Taa, okej. – Odłożył aparat fotograficzny i rydel tak powoli, jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie.
Maggie pomyślała, że Bonzado chyba zbyt wiele oczekuje od swoich studentów. Wyobrażali sobie, że będą badać czyste, pozbawione ciała kości w sterylnych, ciepłych i suchych laboratoriach.
Bonzado powtórnie podważył wieko, a Carl i Ramona złapali w prowizoryczną siatkę kilka much, które strzepnęli do pojemnika trzymanego przez Simona. Ten zaś, zakręciwszy pojemnik, natychmiast wrócił do swojej poprzedniej postawy, z rydlem w jednej i aparatem fotograficznym w drugiej ręce.
Teraz Bonzado ruszył pełną parą i wieko spadło na ziemię. Wyleciało jeszcze więcej much i zapach, kwaśny gryzący smród jak ze zgniłych jaj. Maggie zobaczyła, że Joe i jeden z zastępców Henry’ego wycofują się szybkim krokiem. Joe nie dotarł nawet do drzew i zaczął wymiotować. Odrzuciło nawet Carla i Watermeiera, który zakrył nos kapeluszem.
– Cholerne pieprzone gówno – rzucił szeryf stłumionym przez filc głosem.
Maggie weszła na skały i z tej odległości usiłowała zajrzeć do beczki.
– Czy ktoś ma latarkę?
Bonzado rzucił na bok łom i grzebał w skrzynce z narzędziami. Maggie odniosła nieodparte wrażenie, że chciał uspokoić nerwy. Kiedy wyciągnął do niej rękę z miniaturową latarką, uświadomiła sobie, że jednak niczego nie ukrywał. Patrzył jej prosto w oczy, a jego ręka ani drgnęła.
– Jak się tam, do diabła, dostały muchy? – spytał Watermeier. – Beczka była zamknięta na amen. Przecisnęły się przez pęknięcie?