– Kto wie – rzekła Maggie. – Albo zwłoki przez jakiś czas nie były schowane i natura zrobiła swoje, dopiero potem wciśnięto je do beczki. – Zaświeciła latarką, ale widziała tylko plamy światła. Kołyszące się nad ich głowami gałęzie tworzyły tańczące cienie, i wyglądało, jakby to w beczce coś się poruszało.

– Przecież nie mogły tam przeżyć tak długo – upierał się Watermeier.

– Mogły złożyć jaja – odparła Maggie skupiona na świetle, które wyłaniało z ciemności fragmenty podartego materiału, strzęp włosów, może but.

– Muchy plujki są bardzo szybkie, sprawne i skuteczne – wtrącił Bonzado. – Wyczują krew z odległości pięciu kilometrów i zajmą ciało, nim jeszcze ostygnie, czasami nim nastąpi zgon.

Maggie potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych. Zniknęła z nich bladość, nikt nie krzywił się na makabryczne szczegóły opisu profesora.

– To będzie prawdziwy horror – oznajmił Bonzado. Za pomocą drugiej latarki zajrzał do beczki.

– Spora część ciała odeszła.

– Cudownie – rzekł Stolz i narzucił kurtkę, bo ni stąd, ni zowąd zaczęło wiać. Nalegał, żeby otworzyli beczki, ale sam nie próbował zaglądać do środka.

– Wyładujmy ją.

– Ciekawe – rzekł Bonzado, wciąż oglądając zawartość beczki. – Ciało ułożone jest plecami do góry, tak mi się zdaje. Na skórze jest dziwny wzór.

– To znaczy tatuaż? – zainteresował się koroner, a Maggie popatrzyła z bliska.

Bonzado pokazał im latarką jaskrawoczerwone pręgi, skrzyżowane na plecach, a w każdym razie na tym, co pozostało z pleców. Muchy wyżarły już całe płaty skóry, choć Maggie zgadywała, że większą ucztę urządziły sobie po drugiej stronie, zaczynając od miejsc, gdzie była wilgoć.

– To stężenie pośmiertne – orzekł Stolz obojętnym tonem. – Ona… albo on zmarł, leżąc na czymś, co odcisnęło się na plecach. Cała krew osiada. Jezu, ależ to śmierdzi. – Odsunął się, kręcąc głową. – Henry, zakończmy na dzisiaj. Muszę wracać do laboratorium i wziąć się do autopsji.

– A co z tą? – Henry wskazał na wgniecioną beczkę, która leżała z boku.

Maggie nie wiedziała, co w niej jest. Otworzyli ją przed jej przyjazdem.

– Daj ją Bonzado. – Koroner machnął ręką nad głową i ruszył w kierunku drogi. – Tam są same kości.

Maggie zapięła kurtkę, bo poczuła chłód. Słońce zaczęło opadać za wzgórze, choć wydawało się, że jest jeszcze dosyć wcześnie. Bonzado ze studentami przygotowywał beczkę do transportu. Henry pokazał im między drzewami drogę gruntową, którą podjeżdżały samochody. W tym właśnie momencie Maggie zauważyła, że coś wystaje spod zrzuconej pokrywy beczki i powiewa na wietrze.

– Carl – zawołała. – Spójrz tutaj.

Technik przykucnął obok niej.

– Niech mnie kule biją. – Wyjął szczypce i torebkę na dowody i ostrożnie pociągnął biały papier, gdy Maggie uniosła nieco pokrywę.

To był ten sam biały, woskowany papier.

Wówczas Maggie poczuła szturchańca. Kiedy się odwróciła, zobaczyła teriera, który zamierzał polizać jej rękę.

– A propos zakopywania – rzekł Carl. – Jeśli Watermeier jeszcze raz zobaczy tu tego psa…

– Niech to szlag, Racine!

– Za późno.

– Co ja ci mówiłem, Racine? – Szeryf krzyczał na starego mężczyznę, który pospiesznie zmykał ścieżką między drzewami. – Masz trzymać tego kundla z daleka.

– Przepraszam, szeryfie. Czasami mnie nie słucha i robi. co chce. Chodź, Scrapple.

Ale pies siedział przytulony do ręki Maggie, która drapała go za uszami.

– No to przekonaj go – ciągnął Watermeier – żeby trzymał się stąd z daleka. Nie pozwolę, by pies kradł mi dowody.

– Rozumiem, że znajdował tu kości? – Maggie popatrzyła z uśmiechem na starego mężczyznę, który z zakłopotania przestępował z nogi na nogę. Potem przypomniała sobie słowa Tully’ego, który wspominał, że detektyw Julia Racine pochodzi z tych stron. – Racine? Ma pan może córkę o imieniu Julia?

– Nie wiem – mruknął.

Maggie wstała, przekonana, że źle go zrozumiała.

– Słucham?

– Tak, Jules, nazywa się Jules – rzekł i spojrzał jej w oczy, chociaż nie przyszło mu to łatwo. Podrapał się w głowę pod czarnym beretem. – Tak, detektyw Julia Racine pracuje w… w policji w stolicy. Tak, proszę pani. To moja córka, Jules.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Luc Racine obracał pękiem kluczy, które znalazł w kieszeni. Scrapple czekał niecierpliwie i patrzył na drzwi, jakby potrafił je otworzyć wzrokiem. Luc wiedział, że terier jest przestraszony, bo kilka razy, kiedy chciał go pogłaskać, zrobił unik.

– Nie wolno ci zjadać ludzi – powtarzał psu po raz trzeci. – Nawet jeśli już nie żyją. – Teraz Scrapple go ignorował, nie nadstawił ucha, nie drgnął, nie dał żadnego znaku, że go słucha. Wciąż siedział ze wzrokiem wbitym w drzwi.

Luc postanowił mu to wynagrodzić, na pewno wyszpera coś w lodówce prócz kwaśnego mleka. Przejrzał ponownie klucze. Dawniej automatycznie, bez chwili namysłu wybierał właściwy, jednak ostatnio otwarcie drzwi do domu wymagało umiejętności logicznego myślenia, a przynajmniej tyle, ile mu z tej zdolności pozostało.

I raptem sobie przypomniał, jakby doznał objawienia. Nacisnął klamkę i rozciągnął wargi w uśmiechu. Przestał zamykać drzwi na zamek z obawy, że któregoś dnia, wychodząc z domu, zapomni zabrać klucze. Ogarnęła go wielka ulga, tak wielka, aż poczuł chłód. Tak teraz reagował, najpierw zdumienie i rozczarowanie, a potem ulga, że umysł wciąż z nim współpracuje.

Utrata pamięci nie byłaby taka zła, gdyby nie zdawał sobie z niej sprawy. To właśnie było najgorsze. Mordował się ze sznurówkami, wiązał beznadziejne supły i cały czas towarzyszyła temu świadomość, że niegdyś robił to bez jednej myśli, nie wspominając już o trudzie.

Sznurowanie butów. Czy to takie skomplikowane? Dość łatwe dla pięciolatka. Tymczasem Luc Racine nosił teraz miękkie buty bez sznurówek.

Ale jakże mógł zapomnieć imię Jules? To niewybaczalne. Wyobrażał sobie, co Julia by na to powiedziała. „Nigdy nie zapominasz imienia tego pieprzonego psa, ale nie możesz zapamiętać, jak ma na imię twoja córka”.

W domu panował ziąb, jakby okno było otwarte. Lato zdecydowanie dobiegało końca. Nie musiał nawet widzieć płonących czerwienią dębów. Czuł koniec lata w wieczornym powietrzu, słyszał po zmierzchu w cykaniu świerszczy.

Przystanął na środku pokoju i powoli powiódł wzrokiem dokoła. Coś mu nie pasowało. Było jakoś inaczej niż poprzedniego wieczoru, kiedy niczego nie poznawał. Tak, coś zmieniło miejsce. Oblał się zimnym potem. Kiedy wracał z kamieniołomu, wstrząsały nim identyczne dreszcze. Szedł ścieżką i patrzył pod nogi, by nie potknąć się o wystające kamienie schowane w wysokiej trawie. Całą drogę miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Nie Watermeier ani żaden z jego ludzi, którzy sprawdzali, czy Luc sobie poszedł. Ktoś inny go śledził. Luc słyszał trzask gałęzi za plecami. Scrapple też słyszał, raz nawet warknął, a później podwinął pod siebie ogon, położył uszy i pobiegł do domu. Nie czekał na Luca, kundel jeden, zwolnił tylko po to, żeby w razie zagrożenia Luc go obronił. Było w tym coś dziwnego. Odwrotnie niż trzeba. Czy instynkt nie każe psu bronić swojego pana?

Luc szukał w pokoju śladów cudzej obecności. Wyjrzał przez okno, czy nikt nie kryje się między drzewami. Uspokajał go jedynie Scrapple, który wyraźnie zadowolony legł na ulubionym dywaniku. Luc podszedł szybkim krokiem do drzwi, zamknął zasuwę, potem upewnił się, że drzwi kuchenne są dobrze zamknięte. Pewnie coś sobie uroił, choć nie pamiętał, by napotkał gdzieś informację, że jego choroba powoduje halucynacje albo paranoję. Ale jak miał pamiętać, jeżeli zapomniał imienia swojej córki?

Pokręcił głową, bardzo z siebie niezadowolony. Otworzył lodówkę, by sprawdzić mizerne szansę na kolację. W końcu musi tam znaleźć cokolwiek, co mogliby zjeść, on i Scrapple. Jego wzrok padł na górną półkę.

I ponownie ogarnęła go panika. Co, do diaska? Spokój, powiedział sobie. To nic. Nic. Nic, tylko jego głupie roztargnienie. Zabrał pilota do telewizora z górnej półki lodówki.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: