– Może ja też powinienem więcej czytać – rzekł wreszcie z uśmiechem. – Pewnie szybciej rozwiązałbym tę sprawę. Ale muszę ci powiedzieć, że przez chwilę brzmiało to tak, jakbyś opisywała kogoś, kogo dobrze znasz.

– Naprawdę? – Usiłowała dopasować swój opis do któregoś z powieściowych bohaterów. I raptem jej żołądek wykonał niespotykaną woltę. Znała kogoś, kto odpowiadał opisowi, ale to nie była postać fikcyjna. Ta charakterystyka pasowała jak ulał do Wally’ego. Do jej brata.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Maggie dotarła do Ramada Plaza Hotel dopiero późnym wieczorem. Zmęczenie całego dnia dawało o sobie znać. Bolały ją plecy, mięśnie miała zesztywniałe, oczy prosiły o sen. Zastanawiała się, czy z tego wszystkiego wyobraźnia nie płata jej figla. Bo kiedy wyjmowała bagaż na parkingu, odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Rozejrzała się, ale nie widziała żywej duszy.

Czekając, aż załatwi ją recepcjonistka – a raczej adeptka tego zawodu, jak głosił identyfikator Cindy – myślała, co powie Gwen. Taki bogaty w wydarzenia dzień, lecz ani na krok nie zbliżył jej do odpowiedzi na pytanie, gdzie jest Joan Begley. Pewnie nadal mieszka w Ramada Plaza Hotel i po prostu ukrywa się przed ludźmi.

Maggie spojrzała na recepcjonistkę, która sprawdzała jej kartę kredytową. Zasady obowiązujące w hotelu nie zezwalały Cindy na podanie numeru pokoju Joan, zaś Maggie nie chciała zwracać na siebie uwagi ani wzbudzać alarmu, wymachując odznaką FBI. A zatem powiedziała tylko:

– Moja znajoma zatrzymała się u państwa. Mogę zostawić dla niej wiadomość?

– Oczywiście. – Recepcjonistka podała jej pióro, złożoną na pół kartkę oraz kopertę z logo hotelu.

Maggie napisała swoje nazwisko i numer telefonu komórkowego, włożyła kartkę do koperty, wsadziła skrzydełko koperty do środka i napisała na niej „Joan Begley”. Oddała kopertę Cindy, która zerknęła na nazwisko, potem na ekran monitora, po czym zapisała pod nazwiskiem jakiś numer i odłożyła kopertę na bok.

– To pani karta magnetyczna do drzwi, pani O’Dell. Windy są za tym rogiem na prawo. Pomóc pani wnieść bagaż?

– Nie, dziękuję, mam wszystko ze sobą. – Zarzuciła na ramię podróżną torbę, drugą, z laptopem, chwyciła za rączkę i ruszyła do windy, jednak po kilku krokach odwróciła się do Cindy.

– Wie pani co? Zapomniałam napisać przyjaciółce, o której mamy się jutro spotkać. Mogłabym to szybciutko dopisać?

– Oczywiście. – Recepcjonistka przesunęła kopertę po ladzie.

Maggie otworzyła ją i udała, że dopisuje godzinę spotkania, potem z powrotem schowała kartkę, tym razem zakleiła kopertę i oddała Cindy.

– Bardzo dziękuję.

– Nie ma za co. – Dziewczyna odsunęła kopertę na bok, nieświadoma, że właśnie przed chwilą ujawniła numer pokoju Joan Begley.

Maggie rzuciła bagaż na łóżko, zdjęła buty i kurtkę, wyciągnęła na wierzch bluzkę. Potem znalazła wiaderko na lód, wzięła kartę magnetyczną i ruszyła do pokoju 624. Wysiadłszy z windy, przystanęła przed maszyną z lodem, żeby zapełnić plastikowe wiaderko, po czym poszła dalej w samych pończochach na poszukiwanie pokoju Joan.

Włożyła do ust kostkę lodu i dopiero w tej chwili uzmysłowiła sobie, że od rana nie jadła nic poza kanapką w kamieniołomie. Może później zamówi coś do pokoju. Raptem zadzwonił dzwonek windy. Zza rogu wyszedł młody człowiek w białej marynarce i czarnych spodniach. Niósł nad głową tacę do pokoju w odległym końcu korytarza. Maggie odczekała, aż mężczyzna zawróci i ją zobaczy, i wtedy włożyła kartę magnetyczną do czytnika.

– Cholera – powiedziała głośno, żeby ją usłyszał.

– Jakiś problem, psze pani?

– Ta karta znowu nie działa. Już drugi raz dziś wieczorem.

– Proszę mi pozwolić.

Wziął do niej kartę i wsunął ją do czytnika, oczywiście z takim samym skutkiem. Niezrażony podjął kolejną próbę, tym razem wolniej.

– Chyba musi pani poprosić w recepcji o nową kartę.

– Wie pan co, Ricardo, padam z nóg – oznajmiła, zerkając na jego identyfikator. – Marzę tylko, żeby rzucić okiem na wiadomości Foksa i zapaść w sen. Mógłby mnie pan wpuścić, żebym nie musiała iść taki kawał drogi na dół?

– Oczywiście, moment. – Sięgnął do kieszeni i wyjął uniwersalną kartę. W chwilę potem drzwi stały przed Maggie otworem.

– Bardzo dziękuję – rzekła z wdzięcznością. Była w tym coraz lepsza. Machała do niego z progu, czekając, aż młodzieniec zniknie jej z oczu. Potem weszła do środka.

Pierwsza myśl, jaka ją nawiedziła, to że Joan Begley jako artystka musi być na topie, a jej prace świetnie się sprzedają. Wynajęła apartament, a na pierwszy rzut oka nie było jej tu co najmniej od dwóch dni. Trzy kolejne numery „USA Today” leżały na stoliku do kawy, na biurku zaś karta perforowana za opłacone dodatkowo śniadania kontynentalne na cały tydzień. Były na niej zaznaczone wszystkie dni prócz niedzieli. Znajdował się tam również rachunek za hotel z wymeldowaniem w niedzielę, czternastego września, oraz kopia z datą wymeldowania przesunięta na poniedziałek i jeszcze jedna z poprawką na wtorek.

W garderobie przy drzwiach wisiało parę kostiumów i bluzek. Na oparciu krzesła przy łóżku przerzucony był żakiet. Maggie sprawdziła kieszenie i znalazła w nich książeczkę czekową w skórzanej oprawie. Otworzyła ją, zadowolona, że Joan Begley odnotowywała swoje transakcje. Od przyjazdu do Connecticut było ich kilka. Pierwszy czek na tysiąc dolarów dla firmy Marley amp; Marley opisany był jako „przedpłata za pogrzeb”. Kolejny ze Stop amp; Shop był za zakąski. Następny z DB Mart za paliwo.

Ostatni pochodził z soboty trzynastego września. Początkowo Maggie nie zwróciła na niego uwagi. Czek wypisano dla Pizzerii Felliniego z notatką „kolacja z Marleyem”. Zerknęła na poprzedni opis. Czyżby Joan jadła kolację z jednym z szefów zakładu pogrzebowego? Tak, niewykluczone. Gdyby w grę nie wchodził interes, a na przykład randka, zapewne pan Marley uiściłby rachunek.

Sobota, trzynastego września. Jeżeli Gwen ma rację, Joan Begley zaginęła w nocy z trzynastego na czternastego, ale najwyraźniej wróciła przedtem do pokoju, bo przecież inaczej nie byłoby tam książeczki czekowej. Czy przyszła się przebrać? Czy to Marley był tym mężczyzną, na którego czekała i o którym mówiła Gwen przez telefon?

Wsuwając książeczkę czekową z powrotem do kieszeni żakietu, Maggie przypomniała sobie autopsję w kostnicy. Kimkolwiek jest nieszczęsna kobieta z beczki, została zamordowana wkrótce po zjedzeniu pizzy, być może właśnie w Pizzerii Felliniego. Może niebawem po jakimś spotkaniu, może nawet z mordercą. Maggie schowała książeczkę czekową do kieszeni swoich spodni.

Rozejrzała się uważnie po sypialni. Pod małym stolikiem stały dwie pary butów. W łazience porozkładane były rozmaite kosmetyki i przybory toaletowe. Na drzwiach łazienki wisiała nocna koszula.

Maggie stała na środku apartamentu i przecierała zmęczone oczy. Niewątpliwie Joan Begley nie uciekła na wybrzeże czy gdziekolwiek indziej z jakimś nowym mężczyzną w jej życiu, ponieważ nie zostawiłaby tych wszystkich rzeczy. Wyglądało na to, że zamierzała wrócić do hotelu. A jednak z całą pewnością od paru dni jej tu nie było. Co więc się stało?

Raz jeszcze Maggie zwiedziła obydwa pokoje w poszukiwaniu jakiejś podpowiedzi. Tym razem zajrzała do notesu obok telefonu. Bingo! Na pierwszej stronie odcisnęły się ślady długopisu, którym pisano na brakującej, wyrwanej kartce. Znalazła w szufladzie ołówek i zamazała nim ową stronę. To stara sztuczka. Odciśnięte ślady w magiczny sposób zamieniły się w białe linie na czarnym tle i ułożyły w litery i cyfry. I już po chwili Maggie dysponowała adresem i godziną: Hubbard Park, Percival Park Road, West Peak, dwudziesta trzecia trzydzieści.

Wyrwała kartkę z notesu i schowała do kieszeni. W drzwiach przystanęła, żeby po raz ostatni objąć pokój spojrzeniem. Zanim zgasiła światło, powiedziała do pustego apartamentu:


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: