Doktor Stolz wziął z tacy igłę i strzykawkę, obejrzał je, wymienił igłę na większą, potem wbił ją w serce i pobrał krew. Serce niewątpliwie zostało przebite przez mordercę. Maggie widziała cięcie obok miejsca, z którego Stolz pobierał krew. Zadowolony koroner podpisał próbkę i odłożył strzykawkę, ale nie wyjął serca, tylko od razu przeszedł do żołądka.
Maggie nie dała mu odczuć, że jest zirytowana. W porządku, każdy robi po swojemu. Swoją drogą, uważała żołądek za jeden z najbardziej niewiarygodnych i tajemniczych ludzkich organów, zdecydowanie najbardziej zagadkowy. Na pozór przypomina małą różową sakiewkę. Zwykle wystarcza jeden prosty ruch skalpelem, żeby go otworzyć. Stolz, mimo że dotąd postępował jak słoń w składzie porcelany, zajął się nim z zadziwiającą delikatnością. Położył go na małej tacy z nierdzewnej stali, otworzył powoli i ostrożnie, i czubkami palców odsunął na bok ściany żołądka. Potem, powracając do swojego rutynowego zachowania, chwycił czerpak ze stali i wyjął nim zawartość do małej miski.
Maggie obeszła stół, żeby lepiej widzieć. Stolz nie zwracał na nią uwagi. Był poruszony i chętny do udzielania informacji.
– Wciąż tu pełno – oznajmił. Wyjmował i mieszał treść żołądka, postukiwał metalową chochlą o miskę. – To nam chyba pozwoli najlepiej ocenić czas zgonu. Zbyt wiele ewentualnych wskazówek straciliśmy przez tę beczkę.
A więc dlatego był taki zainteresowany. W końcu miał okazję pochwalić się swoim profesjonalizmem.
– Czy to zielony pieprz? – spytała Maggie.
– Zielony pieprz, cebula, może pepperoni. Pewnie jadła pizzę. Sporo tego pozostało, co znaczy, że została zamordowana w krótkim czasie po posiłku.
– Jak pan sądzi? Ze dwie godziny? – Wiedziała, że prawie dziewięćdziesiąt pięć procent pokarmu opuszcza żołądek w ciągu dwóch godzin od chwili konsumpcji. Nie była to jednak żelazna reguła, istnieją bowiem różne czynniki, które przyspieszają trawienie bądź je zwalniają. Do ważniejszych z nich należy stres.
– Niewiele trafiło do jelita cienkiego – rzekł z palcami zanurzonymi znowu w jamie brzusznej, badając zwój jelita. – Powiedziałbym, że mniej niż dwie godziny. Raczej godzinę z niewielkim okładem.
– Więc kolejne pytanie brzmi: może pan określić, czy pizza była mrożona, czy z restauracji?
Koroner uniósł brwi.
– Pizza? A jakie to ma znaczenie, na rany Boga?
– Jeżeli z restauracji, istnieje spora szansa, że kobieta nie zamówiła jedzenia do domu, tylko była tego wieczoru w jakimś lokalu. Może w towarzystwie. Być może uda nam się dowiedzieć, gdzie i z kim spędziła czas tuż przed morderstwem.
– Cóż, to po prostu nierealne. – Stolz pokręcił głową. – Ale – dodał, jakby przemyślał sprawę, pomieszawszy w treści żołądka czymś, co przypominało zwykły kuchenny nóż – kolory, zwłaszcza warzyw, są jaśniejsze niż w rzeczywistości, co według mojego doświadczenia wskazuje, że były świeże, a nie mrożone.
Maggie wyjęła notes i coś zapisała. Kiedy podniosła wzrok, Stolz patrzył na nią z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Patrzył ze złością, która była skierowana na Maggie, bo tylko ona pozostała w kostnicy i wystawiała jego cierpliwość na próbę.
– Pani nie mówi poważnie, co? Sądzi pani, że morderca najpierw zaprosił ją na pizzę, a potem rozwalił jej głowę i zabrał sobie implanty piersi na pamiątkę? To jakiś absurd.
– Doprawdy? A na jakiej podstawie pan tak twierdzi, doktorze Stolz? – W końcu pokazała, że jest zniecierpliwiona kwestionowaniem jej kompetencji i brakiem zaufania koronera do wiedzy innych.
– Po pierwsze taki stan rzeczy sugerowałby, że to najpewniej ktoś z miejscowych.
– A pan to wyklucza?
– Jesteśmy w samym sercu Connecticut, agentko O’Dell. Nie na wybrzeżu albo w okolicy Nowego Jorku. Ten gość, kimkolwiek jest, urządził w kamieniołomie cmentarz dla ofiar swoich chorych zabaw. Moim zdaniem on mieszka daleko stąd. Po co miałby ryzykować i grzebać zwłoki na własnym podwórku?
– A czy Richard Craft właśnie tak nie postąpił?
– Kto?
– Richard Craft, który zabił żonę i poćwiartował jej ciało siekierą do rąbania drewna. – Obserwowała, jak mina Stolza zmienia się z pewnej siebie w zakłopotaną. – Podczas śnieżycy, o ile mnie pamięć nie myli. I niedaleko swojego domu w Newtown, Newtown w Connecticut. Czy to przypadkiem nie na zachód stąd?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Lillian siedziała w milczeniu i słuchała z niedowierzaniem, jak Henry opowiada Rosie o ciałach, które znaleźli do tej pory. Rzecz jasna, mówił to w sekrecie, zdawała sobie również sprawę, że nie zdradził im wszystkiego, ponieważ obowiązuje go tajemnica służbowa. Kiedy przyszedł, był tak wyczerpany i zdenerwowany, że Rosie zaproponowała, by wcześniej zamknąć księgarnię. Lillian nie spodziewała się, że kiedykolwiek usłyszy takie słowa z ust swojej wspólniczki. Teraz siedzieli we troje i popijali kawę bezkofeinową w otoczeniu tysięcy najlepszych kryminałów, jakie wyszły drukiem. Lillian nie mogła pozbyć się wrażenia, że opowieść Henry’ego bije je wszystkie na łopatki. Niech się wypchają Deaver i Cornwell, coś podobnego mógłby wymyślić tylko Stephen King albo Dean Koontz.
– Kochanie – rzekła Rosie do męża. Położyła drobną dłoń na jego potężnej ręce. – Może to ktoś, kto nigdzie nie zagrzewa miejsca i całe to zamieszanie już go od nas wygnało.
– Nie, O’Dell twierdzi, że on ma osobowość paranoiczną. Tacy ludzie z zasady trzymają się znanego miejsca. Brałem pod uwagę wszystkich, którzy mieszkają sami na naszym terenie, ale żaden z nich mi nie pasuje.
– Psycholog uważa, że on mieszka niedaleko? – Lillian sama nie wiedziała, dlaczego jej serce opuściło jeden skurcz. Może wolała myśleć o tych zdarzeniach jako o książkowej fabule, a osadzenie ich w bliskiej przestrzeni nieodwołalnie przenosiło je do rzeczywistości.
– Pewnie co dzień ogląda wiadomości i ma niesamowitą frajdę.
– Jeżeli to paranoik, Henry, to nie ma żadnej frajdy – stwierdziła Rosie. – Chyba raczej jest załamany, że odkryliście jego kryjówkę. Kto wie, może nawet jest wściekły?
Henry spojrzał na żonę ze zdumieniem, jak gdyby nie oczekiwał, że trafi w samo sedno. Ale jej opinia brzmiała po prostu rozsądnie. Nie trzeba być supernaukowcem ani Sherlockiem Holmesem, by wiedzieć, że facet będzie zdenerwowany.
Lillian spojrzała na szeryfa.
– Tak, może być bardzo zdenerwowany. I pewnie szuka winnych. Nie obawiasz się, że będzie starał się zemścić na jednym z was?
– To samo zasugerowała agentka O’Dell. – Szeryfa wcale nie ucieszyło, że komuś jeszcze przyszedł do głowy ten pomysł. – Powiedziała, że facet może wpaść w panikę, ale nie sądzę, żeby zechciał znowu ryzykować.
Lillian rozpierała radość, że doszła do tego samego wniosku co psycholog z FBI. Może jest w tym dobra. Jak widać, nieprawda, że potrzebne jest doświadczenie, jej wystarczyły przeczytane książki.
– Pewnie ta agentka powiedziała, że to samotnik, prosty człowiek, który żyje w cieniu, zajęty swoimi sprawami. – Spodobała jej się ta zabawa. Przywoływała w pamięci ulubione kryminały. – Pewnie to ktoś, kto nie zwraca na siebie uwagi – ciągnęła, a Henry i Rosie słuchali, popijając z wolna kawę. – Ale sprawia sympatyczne wrażenie. Pracuje fizycznie, jest uzdolniony manualnie i ma dostęp do rozmaitych narzędzi. I, oczywiście, jego skłonność do zabijania ma źródło w zaburzonych relacjach z matką, która niewątpliwie miała bardzo dominującą osobowość.
Teraz małżonkowie patrzyli na nią z podziwem, a może osłupieniem. Lillian wolała myśleć, że to podziw.
– Skąd tyle o nim wiesz? – spytał Henry. Lillian myliła się co do podziwu z jego strony. Bo podziw zaprawiony był podejrzeniem.
– Czytam dużo powieści kryminalnych. I thrillerów.
– Tak, ona mnóstwo czyta – potwierdziła Rosie, jakby musiała zaręczyć za wspólniczkę.
Lillian przeniosła wzrok z Rosie na Henry’ego, który bacznie ją obserwował. Zbiło ją to nieco z tropu, rumieniec zalał jej kark. Nerwowo poprawiła okulary i zaczesała włosy za uszy. Czyżby szeryf naprawdę sądził, że ona wie coś o sprawie? O zabójcy? Czyżby podejrzewał ją, że wie, kim jest ten psychopata?