ROZDZIAŁ CZWARTY

Szeryf Henry Watermeier zsunął kapelusz na tył głowy i otarł pot z czoła.

– Kurwa! – mruknął. Miał chęć iść przed siebie, rozchodzić swoją złość. Musiał sobie dopiero przypomnieć, że nie wolno mu ruszać się z miejsca. A zatem stał z rękami na klamrze od pasa, czekał, patrzył i usiłował myśleć, a zarazem ignorować odór śmierci i bzyczenie much. Jezu! Pieprzone muchy, miniaturowe sępy, niecierpliwe i upierdliwe mimo plandeki z brezentu.

Henry widział już ciała upchnięte w różnych dziwacznych miejscach. Przez trzydzieści lat pracy w nowojorskiej policji zobaczył więcej niż powinien. Ale nie tutaj. Podobna zbrodnia nie miała prawa wydarzyć się w Connecticut. Od tego właśnie chciał uciec, kiedy żona namówiła go, by się przenieśli na to odludzie. Taa, jasne, w okręgu Fairfield i na wybrzeżu nigdy nie brakowało podobnych atrakcji. Bez przerwy miały miejsce różne głośne sprawy, przestępstwa dotyczące ludzi na świeczniku. Choćby ta durna dziennikarka, która przejechała swoją terenówką szesnaście osób, czy morderstwo Marthy Moxley, które badano przez całe dziesięciolecia. Albo na przykład sprawa Aleksa Crossa, gwałciciela pochodzącego z Connecticut. Taa, na wybrzeżu i bliżej Nowego Jorku popełniano masę przestępstw, ale w samym centrum Connecticut żyło się spokojniej. I taka ohyda nie miała prawa się tu przytrafić.

Henry kazał swoim zastępcom oznaczyć teren żółtą taśmą. Będą jej potrzebowali diabelnie dużo. Przyglądał się, jak dwóch mężczyzn przeciąga taśmę między drzewami. Arliss z pieprzonym marlboro zwisającym z kącika warg i ten dzieciak, Truman, który darł gębę jak potępieniec na każdego, kto śmiał podejść na odległość trzech metrów.

– Arliss, uważaj, żeby twój pet nie wylądował na ziemi.

Wystraszony zastępca szeryfa podniósł głowę, jakby nie miał pojęcia, o co chodzi szefowi.

– Mówię o twoim pieprzonym papierosie. Wyjmij go z ust. Natychmiast.

W końcu Arliss doznał olśnienia, zgasił papierosa na pniu drzewa i już chciał nim cisnąć, ale w ostatniej chwili jego ręka zawisła w powietrzu. Henry widział, jak purpura zalewa kark zastępcy, który ostatecznie wsadził papierosa za ucho pod kapelusz. Henry’ego rozzłościło to równie mocno, jak pet rzucony na ziemię. Odkąd został szeryfem w okręgu New Haven, była to pierwsza większa sprawa i być może ostatnia poważna zbrodnia w jego zawodowej karierze. A te cholerne gnojki robią wszystko, żeby wyszedł na pieprzonego idiotę.

Zerknął przez ramię. Udawał, że ocenia sytuację, lecz tak naprawdę chciał tylko się przekonać, czy Kanał 8 w dalszym ciągu kieruje na niego kamerę. Powinien był zgadnąć, że cholerny obiektyw jest wciąż wycelowany w jego plecy. Miał wrażenie, jakby promień lasera przecinał go na pół.

Po kiego diabła Calvin Vargus zadzwonił po te parszywe media? Oczywiście, wiadomo po co. Henry znał opinię krążącą w mieście na temat Vargusa. Skurczysyn z werwą zarabiał teraz na swoją reputację, kłapiąc językiem do mikrofonu tej ładnej drobnej reporterki z Hartford, chociaż Henry kazał mu trzymać gębę na kłódkę. Ale żeby powstrzymać Vargusa od gadania, musiałby go przymknąć. Swoją drogą, wcale tego nie wykluczał.

Teraz jednak potrzebował chwili skupienia. Vargus był jego najmniejszym zmartwieniem. Uniósł plandekę i zmusił się, żeby raz jeszcze spojrzeć na zwłoki, a przynajmniej na tę część, która wystawała z beczki. Ręka ubrana była na jego oko w jedwabną bluzkę z ozdobnym mankietem. O paznokcie niedawno zadbała manikiurzystka. Włosy mogły być farbowane, przy przedziałku kolor wyraźnie ciemniał. Trudno powiedzieć, bo wszystko było upaćkane krwią. Potworną ilością krwi. Jedno śmiertelne uderzenie. Nie musiał być specjalistą od medycyny sądowej, żeby tyle wiedzieć.

Położył z powrotem plandekę, ciekaw, czy kobieta pochodzi z tej okolicy. Może to kochanka jakiegoś drania? Przed wyjazdem z biura przejrzał listę zaginionych osób, podkreślił te, które zaginęły w okręgu New Haven, ale żadna z nich nie pasowała do wstępnego opisu ofiary. Na liście znajdował się student college’u, który zniknął ze szkoły ostatniej wiosny, nastoletni narkoman, który prawdopodobnie zwiał z domu, i starsza kobieta, która pewnego ranka wyszła po mleko i ślad po niej zaginął. Henry nie znalazł pośród tych ludzi długowłosej kobiety po czterdziestce w kosztownej jedwabnej bluzce i z wymanikiurowanymi paznokciami.

Zaczerpnął głęboko powietrza, żeby dotlenić umysł. Spojrzał na bezchmurne błękitne niebo, po którym przelatywał kolejny klucz dzikich gęsi. Takim to dobrze. A może on jest już stary i zmęczony. Może już pora na tę cudowną emeryturę, niekończące się wędkowanie nad Connecticut River z zimnym budweiserem i kanapkami z wędzonym indykiem, salami i serem provolone. Taa, kanapka, ale nie byle jaka. Taka z baru Vinny, zapakowana porządnie w czysty biały pergamin. Zjadłby sobie teraz taką kanapkę.

Rzucił okiem na beczkę. Muchy zakradały się pod plandekę, gdzie ich bzyczenie zamiast przycichnąć, rosło w siłę. Przeklęte sępy. Zagnieżdżą się w wilgotnych miejscach, zanim przyjdzie koroner. Nie ma nic gorszego od much i ich pieprzonych młodych. Widział, do jakich zniszczeń są zdolne w przeciągu paru godzin. Obrzydliwość. A jemu chodzą po głowie kanapki od Vinny. Do diabła, wiele mu trzeba, żeby stracił apetyt.

Jego żona, Rosie, powiedziałaby, że to wszystko przez to jego „zblazowanie”. Jezu! Ona naprawdę tak mówi, używa takich słów jak „zblazowany”. Henry twierdził, że jest po prostu wypalony. Krótka służba w roli szeryfa okręgu New Haven miała być łagodnym przejściem od stresów Nowego Jorku do cichej emeryckiej przystani.

Ale coś takiego… Nie, na to się nie pisał. Nie życzy sobie, żeby taka masakra nie do rozwikłania schrzaniła mu reputację. Jak ma, do cholery, spędzić tu z Rosie spokojne długie lata, jeśli będzie zmuszony wysłuchiwać za plecami rozmaitych przytyków i rechotów?

Raz jeszcze przeniósł wzrok na Arlissa. Cholernemu idiocie przykleił się kawałek żółtej taśmy do podeszwy i ciągnął się za nim jak papier toaletowy. A pieprzony Arliss nawet tego nie zauważył.

Nie, zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie koniec swojej zawodowej kariery.

ROZDZIAŁ PIĄTY

R.J. Tully patrzył, jak O’Dell przegląda teczki ułożone w sterty na biurku.

– No i nacieszyłam się urlopem. – Nawet nie próbowała ukrywać, że dobry nastrój odłożyła na później.

Tully uznał, że to telefon od doktor Patterson zepsuł jej humor, ale O’Dell nie zwracała uwagi na faks, który wypluwał stronę za stroną ze szczegółami dotyczącymi zaginionej pacjentki Gwen. Zamiast je przejrzeć, Maggie szukała czegoś, co zakopało się w stosach papierów. Może były to dokumenty, które zamierzała wziąć ze sobą do domu i przestudiować podczas wolnych dni przeznaczonych na kopanie w ogrodzie?

Tully zapadł się w wyściełanym fotelu. O’Dell zdołała jakimś cudem wcisnąć go do swojego małego, ale dobrze zorganizowanego pokoju, który nieodmiennie wprawiał go w zdumienie. Ich pokoje w Wydziale Dochodzeniowym były jak pudełka po krakersach, lecz u O’Dell w niewytłumaczalny sposób zmieściły się porządnie ustawione półki z równo uszeregowanymi książkami. Mając teraz okazje popatrzeć uważniej, stwierdził, że książki są na dodatek poukładane tematycznie i alfabetycznie.

Jego pokój dla odmiany przypominał zapchany do niemożliwości magazyn ze zwałami dokumentów, książek i czasopism, i to niekoniecznie w osobnych stertach. Zalegały na półkach, biurku, krześle dla gości, a nawet na podłodze. Czasami dopisywało mu szczęście i wąską ścieżką trafiał do biurka. Jednak to, co było pod nim, to całkiem inna sprawa. Tam trzymał worek marynarski z butami do biegania, szortami i skarpetkami. Niektóre z nich, zwłaszcza te brudne, zostawały w worku na zawsze. Kiedy o tym teraz pomyślał, doszedł do wniosku, że może to właśnie one odpowiadają za tajemniczy zapach, który ostatnio zawładnął pokojem. Szkoda, że nie ma w nim okna. Ale cóż, zamienił narożny gabinet na drugim piętrze w Clevelandzie na pudełko dwa piętra pod ziemią. Brakowało mu świeżego powietrza, co szczególnie mocno odczuwał o tej porze roku. Najbardziej lubił właśnie jesień. Przynajmniej niegdyś, przed rozwodem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: