Zabawne, że tak dzielił teraz swoje życie: na czas przed i po rozwodzie. Przed był o wiele lepiej zorganizowanym człowiekiem. W każdym razie nie był takim beznadziejnym bałaganiarzem. Od chwili przeniesienia do Quantico nie potrafił wrócić do dawnej rutyny. Nie, to nieprawda. To ma niewiele wspólnego z przeprowadzką. Od rozwodu z Caroline nic mu nie wychodziło. Tak, to rozwód doprowadził do tego spadania na łeb, na szyję, spadania w szybkim tempie w kompletne niechlujstwo. Dla O’Dell sfinalizowanie rozwodu było czymś, co można by nazwać wyzwoleniem. Zastanowiło go to, wręcz zaintrygowało. Może jej nawet trochę tego zazdrościł.
Tully czekał, a O’Dell nadal czegoś szukała i w dalszym ciągu lekceważyła popiskiwanie faksu. Chciał coś powiedzieć, żeby przywrócić jej dobry humor, coś w rodzaju: „Maggie, jeszcze wiele przed tobą. Jak dotąd, nie wprowadziłaś systemu klasyfikacji dokumentów za pomocą kolorów”. Zanim to powiedział, zauważył, że wszystkie teczki, które wyciągnęła, mają czerwone naklejki. Powściągnął uśmiech. Skoro jego partnerka jest tak przewidywalna, dlaczego zazwyczaj nie potrafi odgadnąć jej zamiarów? Na przykład jak długo będzie go dręczyć tym ostatnim pączkiem? Przyniosła go z kantyny i leżał teraz nietknięty na rogu biurka. Leżał i kusił.
W końcu O’Dell wsunęła dokumenty do aktówki i obróciła się, żeby podnieść z ziemi przefaksowane strony.
– Nazywa się Joan Begley. – Szybko przeglądała kartki i układała je w kolejności. – Od ponad dziesięciu lat jest pacjentką Gwen.
Gwen. Tully wciąż nie pozwalał sobie nazywać jej po imieniu. Doktor Patterson, oto kim dla niego nadal pozostawała. Psychologiem, najlepszą przyjaciółką jego zawodowej partnerki, a czasami także konsultantką FBI i ich szefa, zastępcy dyrektora Cunninghama. Zazwyczaj nieco irytowała Tully’ego pełną arogancji psychopaplaniną. Jednak jasnorude włosy i ładne nogi Gwen – czy raczej doktor Patterson – wzbudzały w nim całkiem inne emocje.
Pracując razem w listopadzie poprzedniego roku, Tully i doktor Patterson trochę się zagalopowali. Całowali się, nie, w zasadzie to było coś więcej. To był… nieważne. Postanowili potem uznać to za pomyłkę i wymazać z pamięci.
O’Dell patrzyła na niego pytająco. Dopiero po chwili dotarło do Tully’ego, że nie usłyszał pytania. Wszystko przez Patterson.
– Przepraszam, co mówiłaś?
– Pojechała do Connecticut na pogrzeb babci i od minionej soboty słuch po niej zaginął.
– Dziwne, że doktor Patterson tak to przeżywa. Czy ta… Joan Begley w jakiś szczególny sposób jest jej bliska?
– Agencie Tully, zachowałabym się wyjątkowo nieprofesjonalnie, zadając doktor Patterson podobne pytanie. – Z uśmiechem podniosła na niego wzrok, a on wzniósł oczy do nieba. O’Dell jest świetnie zorganizowana, ale jeśli chodzi o procedurę czy nawet zwykłą grzeczność, często nie zauważa, bo tak jej wygodnie, komu następuje na odcisk. – Ale mówiąc między nami, też mi się wydaje, że to trochę nienormalne.
– Więc co zamierzasz?
– Obiecałam jej, że to sprawdzę, i pewnie tak zrobię. – O’Dell mówiła z lekką nonszalancją. – Znasz jakiegoś oficera z Connecticut, do którego mogłabym zadzwonić? – Skupiła uwagę na kolejnej teczce z czerwoną naklejką. Wzięła ją do ręki, otworzyła i zajrzała do środka, potem włożyła do aktówki.
– Gdzie dokładniej w Connecticut?
– Zobaczmy. Mówiła mi. – O’Dell kartkowała przefaksowane strony, a Tully nie rozumiał, jak mogła zapomnieć tak podstawowe szczegóły podane przez telefon. A może myślami jest już w swoim ogrodzie? Wątpił w to mimo wszystko. Założyłby się, że Maggie ma w głowie wyłącznie dokumenty z czerwonymi naklejkami, bezpiecznie zapakowane do aktówki. – O, jest – powiedziała w końcu. – Mieszkała w hotelu w Meriden, a pogrzeb był w Wallingford.
– Wallingford?
O’Dell sprawdziła ponownie.
– Tak, znasz tam kogoś?
– Nie, ale byłem tam kiedyś. Piękna okolica. Wiesz, kto podpowie ci, z kim się skontaktować? Nasza koleżanka, detektyw Julia Racine, stamtąd pochodzi.
– Nasza koleżanka? Skoro wiesz, skąd pochodzi, to chyba twoja koleżanka.
– Daj spokój, O’Dell, sądziłem, że zawarłyście… no, powiedzmy, rozejm.
Racine i O’Dell były tak różne jak dzień i noc. Mniej więcej rok temu, kiedy los zetknął je w pracy, Julia Racine w dramatycznych okolicznościach uratowała życie matki O’Dell. Od tamtej pory, niezależnie od niezgodności charakterów, obie panie detektyw tolerowały się wzajemnie.
– Wiesz, że moja matka raz w miesiącu je lunch z Racine?
– Serio? To miło.
– Ja nie jadam z matką lunchu raz w miesiącu.
– Może powinnaś.
O’Dell zmarszczyła czoło i wróciła do faksu.
– Chyba zadzwonię do tamtejszego biura.
Tully pokręcił głową. Jak na inteligentną kobietę, jego partnerka bywała irytująco uparta.
– A z jakiego powodu ta Begley spotykała się z doktor Patterson?
O’Dell popatrzyła na niego znad kartki papieru.
– Wiesz, że Gwen nie może mi tego ujawnić. Obowiązuje ją tajemnica lekarska.
– Pomogłoby nam, gdybyśmy wiedzieli, czy jest mocno świrnięta.
– Świrnięta? – Kolejna zmarszczka na czole. Tully bardzo ich nie lubił, zwłaszcza kiedy sprawiały, że czuł się jak ostatni idiota. I nie miało znaczenia, czy Maggie akurat miała rację, czy też nie.
– Wiesz, co mam na myśli. Dobrze byłoby wiedzieć, do czego jest zdolna. Na przykład czy ma skłonności samobójcze.
– Gwen zmartwiła się, bo ta kobieta poznała tam faceta. I przez to może być w niebezpieczeństwie.
– Ile czasu tam spędziła?
O’Dell przerzuciła papiery.
– Wyjechała w zeszły poniedziałek, czyli minął tydzień.
– Jak mogła się poważnie zaangażować w ciągu tygodnia? Mówiłaś, że pojechała na pogrzeb. Kto poznaje faceta na pogrzebie? Mnie nie udaje się poderwać babki nawet w pralni samoobsługowej.
Posłała mu uśmiech, prawdziwy wyczyn z jej strony. O’Dell rzadko doceniała jego próby dowcipkowania. A skoro na nie zareagowała, znaczy, że jej dobry humor powoli wraca.
– Maggie, daj mi znać, jak będziesz potrzebowała pomocy, dobra?
Tym razem spojrzała na niego podejrzliwie, a on zastanowił się, i to nie po raz pierwszy, czy doktor Patterson przypadkiem nie zwierzyła się O’Dell z ich bostońskiej schadzki. Jezu, schadzka to nie jest najlepszy termin. Brzmi jakoś tak prostacko. Prostacko – to również kiepskie słowo. Więc raczej… O’Dell znowu patrzyła na niego z uśmiechem.
– Co?
– Nic.
Wstał i ruszył do wyjścia. Chciał, żeby poważnie potraktowała jego propozycję pomocy, a zatem dodał:
– Mówię serio, O’Dell. Powiedz mi, jak będziesz chciała, żeby ci w czymś pomóc. To znaczy w związku z którąkolwiek sprawą, a nie przy kopaniu w ogrodzie. Mam chore kolano, jeżeli pamiętasz.
– Dzięki. – W dalszym ciągu po jej twarzy błąkał się cień uśmiechu.
O tak, ona wie. Ona coś wie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wallingford, Connecticut
Lillian Hobbs bardzo lubiła poniedziałki. Tylko tego dnia zostawiała Rosie samą w porze największego ruchu, gdy klienci przybywali najliczniej.
Rosie gotowała mleko do café au lait oraz zbierała lepkie dwudziestopięciocentówki za ciastka i „New York Timesa”. Uważała, że im większy ruch, tym lepiej. Dla niej to nie problem. W końcu to był jej pomysł, żeby przy małej księgarence urządzić barek kawowy.
– To nam przyniesie zysk – obiecała. – Wpadnie masa przechodniów, którzy inaczej nawet by tu nie zajrzeli.
Jeżeli Lillian obawiała się czegokolwiek, to właśnie owych przechodniów. A więc z początku buntowała się przeciw pomysłowi Rosie. No, może bunt to zbyt mocne słowo. Lillian Hobbs przez całe czterdzieści sześć lat życia tak naprawdę przeciw niczemu się nie zbuntowała. Po prostu uznała wprowadzanie dodatkowej działalności za mało rozsądne. Martwiło ją, że bar kawowy będzie zakłócał spokój. Że przyciągnie plotkarzy, którzy wolą wymyślać własne historie, niż kupować cudze z księgarnianych półek.