A jednak Rosie miała rację. Znowu miała rację. Klienci wpadający na kawę rozkręcili interes. Nie chodzi tylko o to, że co dzień wykupywali „New York Timesa” i „USA Today”. Lepiej sprzedawały się także magazyny, a czasem ktoś przy okazji sięgał po jakieś czytadło w miękkiej oprawie. Wkrótce stali kawiarze – nawet ci uzależnieni od café au lait z bitą śmietaną i espresso – zaczęli grzebać na półkach i wpadać do księgarni po pracy i w weekendy. Czasami przyprowadzali ze sobą rodziny albo przyjaciół. Więc ostatecznie to nie był taki zły pomysł.

Tak, Rosie miała rację.

Lillian nie wahała się przyznać tego głośno. Wiedziała, że wspólniczka ma głowę do interesów. A zatem biznes był mocną stroną Rosie, a książki Lillian. Dzięki temu tworzyły tak znakomicie dobraną parę. Lillian nie przeszkadzało nawet to, że Rosie co i rusz wypomina jej brak zdolności handlowych. Jak miałoby przeszkadzać, skoro mogła codziennie oddawać się swojej pasji? Najlepsze ze wszystkich dni były poniedziałki, zupełnie jakby raz w tygodniu świętowała Gwiazdkę. Siedziała w mrocznym, zapełnionym po brzegi magazynie, uzbrojona w nóż do cięcia kartonu, i dogadzała sobie filiżanką kawy o smaku orzechów laskowych.

Rozcinanie każdego pudełka było dla Lillian niczym otwieranie paczki z cennym darem. Każda nowa dostawa książek, wdychanie zapachu farby drukarskiej, papieru i oprawy przenosiło ją bezboleśnie do kompletnie innego świata. Nieważne, czy dostarczono akurat pozycje dotyczące historii osiemnastego wieku, karton harlequinów czy najnowszy bestseller „New York Timesa”. Uwielbiała dotykać książki, wciągać w nozdrza ich zapach, patrzeć na nie. Czy istnieje w ogóle większe szczęście?

Jednak tego ranka stosy kartonów nie były w stanie zatrzymać wędrujących myśli Lillian. Roy Morgan, właściciel sąsiedniego sklepu z antykami, przed godziną wpadł do księgami i wykrzykiwał jak szalony. Z czerwoną twarzą – Lillian zauważyła, że nawet koniuszki jego uszu płonęły – i rozszalałym wzrokiem Roy wyglądał, jakby za chwilę miał paść na atak serca. Albo jakby przeżył poważne załamanie nerwowe. Tyle że Lillian nie znała nikogo, kto byłby bardziej zrównoważony niż Roy.

Jednak gdy tu przybiegł, strasznie szybko wyrzucał z siebie słowa, prawie nie panował nad sobą, jąkał się jak człowiek ogarnięty paniką lub nadmiernie rozgorączkowany. Jak ktoś, kto traci rozum. A jego słowa niezbicie świadczyły, że właśnie to się z nim działo.

– Kobieta w beczce – powtarzał po wielekroć. – Ktoś ją wepchnął do beczki, a oni ją znaleźli. Dwustupięćdziesięciolitrowa beczka. Na wschód od rezerwatu McKenzie. Beczka była pod zwałami piaskowca w starym kamieniołomie McCarty’ego.

Brzmiało to całkiem jak historia z thrillera. Coś, co mogłoby wyjść spod pióra Patricii Cornwell albo Jeffery Deaver.

– Lillian! – zawołała Rosie, stając w drzwiach magazynu. Nie przejęła się zbytnio, że wystraszyła wspólniczkę. – Chodź, zobacz wiadomości.

Wszyscy stłoczyli się wokół trzynastocalowego telewizora, którego Lillian nigdy dotąd nie widziała. Ktoś postawił go między ladą z ciastkami i pojemnikiem z serwetkami. Nawet ulubiony stary słoik Rosie, w którym trzymała różowe paczuszki sweet’n low, został przesunięty na bok.

Lillian wystarczył rzut oka na ekran telewizora i od razu wiedziała, o co chodzi. Najpierw barek kawowy, teraz telewizor. Zrozumiała, że cokolwiek się wydarzyło, przyniesie ze sobą nieodwracalne zmiany. I to wcale nie na lepsze. Czuła to jak zbliżającą się burzę. Czuła tak samo jak wówczas, gdy była dzieckiem i potrafiła przewidzieć wybuchy złości matki.

Na małym ekranie zobaczyła Calvina Vargusa, który prowadził interes z jej bratem. Stał na wprost szczupłej dziennikarki z wiadomości, masywny, sztywny i zwalisty, ale z głupawym chłopięcym uśmiechem, jakby właśnie odkrył zakopany skarb.

Lillian słuchała opowieści o tym, jak jego maszyna wykopała spośród kamieni beczkę. Część niecenzuralnych słów, a Calvin ich nie żałował, została zagłuszona przenikliwym,,bip”.

– Upuściłem ją na ziemię. Łup! Właśnie tak. No i ta (bip) pokrywa tak jakoś odskoczyła. No i dam się (bip), jeśli w środku nie było (bip) truposza.

Lillian powiodła wzrokiem po zgromadzonych – było kilkunastu stałych klientów – i szukała brata. Czy wpadł już dziś na codzienną szklankę mleka i słodką bułkę, żeby jak zwykle ponarzekać na swoje dolegliwości? Czasami bolały go plecy, innym razem cierpiał na zapalenie kaletki maziowej albo na żołądek. Ciekawe, co powiedziałby na odkrycie swojego wspólnika.

No i w końcu go wypatrzyła. Walter Hobbs siedział przy końcu lady i popijał mleko trzy stołki od szaleństwa przy ekranie. Lillian obeszła tłumek i siadła obok brata. Podniósł na nią wzrok, po czym wrócił spojrzeniem do leżącego przed nim,,Newsweeka”, bardziej zainteresowany śmiercią członków Al Kaidy na drugim końcu świata niż ciałem znalezionym na własnym podwórku.

Nie patrząc na siostrę i nie czekając na pytanie, Walter Hobbs potrząsnął głową i mruknął:

– Czemu, do cholery, nie trzymał się z daleka od tego pieprzonego kamieniołomu?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Luc Racine poczuł mdłości. A do tego zażenowanie, ponieważ kamera telewizyjna przyprawiła go o większe mdłości niż zwłoki. Wszystko było w porządku, póki nie skierowali na niego obiektywu i ta młoda dziennikarka nie zaczęła zadawać mu pytań. Bardziej fascynowały go jej powiększone oczy za grubymi szkłami. Takie wyłupiaste i niebieskie, przypominały oczy jakiejś egzotycznej ryby w akwarium. Potem zdjęła okulary, włączyli kamerę i skierowali ją na niego, prosto na niego, jak celownik broni o dużym zasięgu.

Dziennikarka rzucała pytania coraz szybciej. Nie pamiętał już jej imienia, chociaż przedstawiła się przed obiektywem kamery. Jennifer… albo Jessica… nie, Jennifer. Prawdopodobnie. Musi słuchać uważniej. Nie potrafił myśleć i odpowiadać w takim tempie, w jakim ona zadawała pytania. A jeśli nie odpowie wystarczająco szybko, czy ona znowu zwróci się do Calvina?

– Mieszkam tam – oznajmił Luc i pomachał ręką. – Nie, nie czułem żadnego niezwykłego zapachu – dodał, mało jej nie opluwając. – Nic takiego.

Patrzyła na niego w milczeniu. A niech to! Opluł ją. Teraz to widział, małą błyszczącą kroplę na jej czole.

– Drzewa zagradzają teren. – Ponownie pomachał, tyle że w inną stronę. Może nie zauważyła, że ją opluł. Po co tak wysoko podnosi rękę? – To bardzo odludne miejsce.

– Bardzo odludne – wtrącił Calvin.

Luc zerknął na Vargusa i zobaczył przeznaczony tylko dla niego grymas ukryty za plecami reporterki.

Komentarz Calvina zwrócił jednak jej uwagę i teraz to jemu podsunęła mikrofon. Calvin Vargus miał dobrze ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Kiedy siedział w swojej ogromnej maszynie, Luc pomyślał, że wygląda, jakby stanowił jej część: gruby, ciężki, silny, niczym olbrzym ze stali. Taa, żelazny kloc, tyle że z lekko zaznaczoną talią i karkiem.

Reporterka wyglądała przy Calvinie jak karzeł, stała na palcach, żeby sięgnąć mikrofonem bliżej jego mięsistych warg i mimo kwiecistości opisu porannego znaleziska, z zadowoleniem oddała mu głos. Oczywiście, że wolała wersję Calvina, tym bardziej że nie pluł, tylko gadał.

Luc ograniczył się do patrzenia. Cóż innego miał począć? Cóż mu pozostało? Dostał swoje pięć minut i wszystko schrzanił. Nie pierwszy raz, swoją drogą. Pokazywali go już kiedyś w telewizji podczas paniki spowodowanej wąglikiem. Zachorowała kobieta z jego trasy, po tym, jak Luc dostarczył jej list. Na tydzień zamknęli pocztę w Wallingford, sprawdzali wszystkie urządzenia i pouczali doręczycieli o koniecznych zabezpieczeniach. Luc udzielił wywiadu dla telewizji, chociaż niewiele pozwolono mu powiedzieć. Kobieta zmarła. Jak ona się nazywała? Kiedy to było? W zeszłym roku czy jeszcze rok wcześniej? W każdym razie na pewno nie tak dawno, żeby zapomniał jej nazwiska.

A teraz znowu pokażą go w telewizji w związku ze śmiercią kolejnej kobiety. Jej nazwiska także nie zna. Obejrzał się za siebie. Stali w bezpiecznej odległości od żółtej taśmy i zastępcy szeryfa, który jak opętany wrzeszczał na nich za każdym razem, kiedy podchodzili kilka centymetrów bliżej. Wciąż widział przewróconą, wgniecioną z boku beczkę. Podpierał ją spory kawał piaskowca, żeby się nie stoczyła. Beczkę przykrywała niebieska plandeka, mimo to Luc w dalszym ciągu miał przed oczami siną rękę, jakby zmarła próbowała wydostać się na zewnątrz. Tyle zdołał zobaczyć, tyle mu wystarczyło, ta ręka i kosmyk zmierzwionych włosów.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: