Kiedy skończyłem czytać, jedno zdanie wciąż krążyło mi w głowie: „Aż do chwili, gdy otworzyła się możliwość zdobycia tego, czego naprawdę pragnąłem, bez czego nie mogłem żyć”. Jak do tego doszło? Kto mógł spełnić fantazję tego szaleńca?
Kto za tym stał? Na pewno nie Kierownik Artystyczny.
CZĘŚĆ TRZECIA. WILCZE TROPY
Rozdział 52
Do Waszyngtonu wróciłem dopiero o dziesiątej w nocy i wiedziałem, że mam przechlapane u Jannie. I pewnie u wszystkich poza małym Alexem i kotką. Obiecałem, że pójdziemy na basen, a zrobiło się tak późno, że można było jedynie iść do łóżka.
Kiedy wszedłem, Nana siedziała nad filiżanką herbaty w kuchni. Nawet na mnie nie spojrzała. Uciekłem na górę przed kazaniem. Miałem nadzieję, że Jannie może jeszcze nie śpi.
Nie spała. Moja ukochana córeczka siedziała na łóżku z kilkoma czasopismami, w tym „American Girl”. Na kolanach miała swojego starego ulubieńca, misia Theo. Zaczęła usypiać z Theo, kiedy nie miała jeszcze roku i kiedy jej matka jeszcze żyła.
W kącie pokoju Ruda zwinęła się na stosie brudnej odzieży Jannie. Nana ustaliła, że starsze dzieci mają same prać swoje rzeczy.
Pomyślałem o Marie. Moja żona była dobrą, odważną, wyjątkową kobietą. Została zastrzelona w tajemniczych okolicznościach przez nieznanego sprawcę na południowym wschodzie Stanów. Nie udało mi się rozwiązać tej sprawy. Nigdy jej nie zamknąłem. Zawsze coś mogło wyjść na światło dzienne. Tak bywało. Tęskniłem za Marie niemal każdego dnia. Czasem nawet rozmawiałem z nią w myślach: „Mam nadzieję, że mi wybaczasz, Marie. Staram się, jak mogę. Tyle że czasem to wydaje się za mało; przynajmniej mnie się tak wydaje. Kochamy cię bardzo”.
Jannie zapewne wyczuła, że stoję w drzwiach i przyglądam się jej, rozmawiając z jej matką.
– Wiedziałam, że to ty – powiedziała.
– Skąd? – zapytałem.
Wzruszyła ramionami.
– Po prostu wiedziałam. Ostatnio mój szósty zmysł działa fantastycznie.
– Czekałaś na mnie? – spytałem, wślizgując się do pokoju. Dawniej była to gościnna sypialnia, ale zeszłego roku została zamieniona na pokój Jannie. Zbiłem jej półkę na glinianą menażerię z „epoki licealnej”: stegozaura, wieloryba, czarną wiewiórkę, żebraka i wiedźmę przywiązaną do pala. Stały tam też ulubione książki Jannie.
– Nie, nie czekałam. W ogóle nie spodziewałam się ciebie w domu.
Usiadłem na brzegu łóżka. Nad nim wisiała oprawiona reprodukcja Magritte’a. Obrazek przedstawiający fajkę z napisem: To nie fajka.
– Będziesz mnie torturować, co? – spytałem.
– Oczywiście. To jasne. Przez cały dzień cieszyłam się na ten basen.
– Zasłużyłem. – Przykryłem jej ręce swoją dłonią. – Przykro mi. Naprawdę mi przykro, Jannie.
– Wiem. Nie musisz tego mówić. I nie musi ci być przykro. Rozumiem, że miałeś coś ważnego do zrobienia. Całkowicie rozumiem. Nawet Damon to rozumie.
Ścisnąłem dłoń mojej córki. Była tak podobna do Marie.
– Dziękuję ci, kochanie. Potrzebowałem tego.
– Wiem – szepnęła. – To widać.
Rozdział 53
Tego wieczoru Wilk był w Waszyngtonie w interesach. Zjadł późny obiad w Ruth’s Chris Steak House przy Connecticut Avenue koło Dupont Circle.
Towarzyszył mu Franco Grimaldi, mocno zbudowany trzydziestoośmioletni włoski capo z Nowego Jorku. Rozmawiali o obiecującym zamierzeniu: o utworzeniu nad Tahoe mekki hazardzistów, która rywalizowałaby z Vegas i Atlantic City; rozmawiali również o lidze hokejowej, ostatnim filmie Van Disela i planowanej robocie Wilka, który spodziewał się zarobić miliard dolarów na jednym skoku. Potem Wilk oświadczył, że musi iść. Czekało go jeszcze jedno spotkanie. Nie żadne przyjemności, spotkanie w interesach.
– Z prezydentem? – spytał Grimaldi.
Rosjanin roześmiał się głośno.
– Nie. Jemu nic nie wychodzi. To zupełny stronzate. Czemu miałbym do niego iść? To on powinien przyjść do mnie w sprawie Osamy bin Ladena i terrorystów. Zrobiłbym porządek.
– Poczekaj – powiedział Grimaldi, zanim Wilk odszedł. – Czy to ty załatwiłeś Palumbo w tym więzieniu o zaostrzonym rygorze w Kolorado? To twoja robota?
Wilk pokręcił przecząco głową.
– Bzdura. Jestem człowiekiem interesu, nie szumowiną, nie jakimś rzeźnikiem. Nie wierz wszystkiemu, co o mnie usłyszysz.
Szef mafii przyglądał się nieobliczalnemu Rosjaninowi wychodzącemu z restauracji i był prawie pewien, że ten człowiek zabił Palumbo, jak również tego, że prezydent powinien skontaktować się z Wilkiem w sprawie al – Kaidy.
Około północy Wilk wysiadł z czarnego dodge’a vipera przy Potomac Park. Dostrzegł zarys SUV – a na tle Ohio Drive. Zamigotało światło przy lusterku wstecznym i z samochodu wysiadł jeden człowiek.
– Chodź, chodź, gołąbku – szepnął Wilk.
Mężczyzna, który szedł przez Potomac Park, był funkcjonariuszem FBI. Pracował w budynku imienia Hoovera, ale jego prawdziwym szefem był Wilk. Poruszał się sztywno i podrygiwał, jak wielu funkcjonariuszy państwowych przykutych do biurka. Nie miał kocich ruchów pewnych siebie agentów operacyjnych. Wilka ostrzeżono, że nie ma co liczyć na przekupienie agenta wysokiej rangi, a jeśli nawet mu się to uda, nie może ufać pozyskanym informacjom. Ale nie uwierzył tym ostrzeżeniom. Pieniądze zawsze potrafiły rozwiązywać języki, nawet najbardziej opornym, zwłaszcza jeśli byli pomijani przy podwyżkach i awansach; to była żelazna reguła, zarówno w Ameryce, jak w Rosji. Tu nawet bardziej niż tam, bo cynizm i gorzkie poczucie zawodu coraz głębiej przenikały życie Amerykanów.
– No i jak? Czy ktoś gada o mnie na czwartym piętrze Hoovera? – spytał.
– Nie chcę się tak spotykać. Następnym razem daj ogłoszenie w „Washington Times”.
Wilk uśmiechnął się, ale nagle wbił palce w szczękę agenta.
– Zadałem ci pytanie. Czy ktoś o mnie wspomniał?
Agent pokręcił głową.
– Jeszcze nie, lecz to tylko sprawa czasu. Skojarzyli zamordowanie tamtej pary na Long Island z Atlantą i King of Prussia Mali.
Wilk skinął głową.
– Było oczywiste, że to zrobią. Ci ludzie to nie durnie. Tylko nie potrafią ogarnąć całego obrazu sprawy.
– Nie lekceważ ich – ostrzegł go agent. – Biuro się zmienia. Dobiorą się do ciebie wszelkimi możliwymi sposobami.
– Wszelkie możliwe sposoby to za mało – stwierdził Wilk. – A poza tym może to ja się do nich dobiorę… wszelkimi sposobami. Chuchnę, dmuchnę i zmiotę ich domki z powierzchni ziemi.
Rozdział 54
Następnego wieczoru wróciłem do domu przed szóstą. Zjadłem kolację z Naną i dziećmi, które były zaskoczone, ale wyraźnie uradowane, że zjawiłem się tak wcześnie.
Pod koniec posiłku zadzwonił telefon. Nie chciałem rozmawiać. Może znowu ktoś został porwany, nie chciałem się jednak tym zajmować. Nie tego wieczoru.
– Ja odbiorę – powiedział Damon. – To pewnie do mnie. Pewnie moja dziewczyna. – Złapał słuchawkę, wiszącą na ścianie w kuchni, i przerzucił ją z ręki do ręki.
– Już lepiej, żeby to była dziewczyna – zakpiła z brata Jannie. – Ale w czasie kolacji? To pewnie agent ubezpieczeniowy albo bankowy. Oni zawsze odrywają ludzi od jedzenia.
Damon przywołał mnie. Nie uśmiechał się. W ogóle nie wyglądał za dobrze, jakby nagle dostał mdłości.
– Tato – powiedział cicho. – Do ciebie.
Wstałem od stołu i wziąłem słuchawkę.
– Nic ci nie jest? – spytałem.
– To pani Johnson – szepnął Damon. Przez chwilę nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Teraz to mnie zrobiło się mdło i poczułem zamęt w głowie.
– Halo? Tu Alex.
– Tu Christine, Alex. Przyjechałam do Waszyngtonu.
Na kilka dni. Skoro już tu jestem, chciałabym zobaczyć się z małym Alexem – powiedziała. Zabrzmiało to jak przygotowana mówka.
Oblał mnie rumieniec. Czemu dzwonisz? Czemu teraz? – chciałem ją zapytać, ale ugryzłem się w język.