– Chcesz wpaść do nas dzisiaj? Jest trochę późno, ale możemy go zająć, żeby nie zasnął. Zawahała się.

– Prawdę mówiąc, myślałam o jutrze. Może wpół do dziewiątej, za kwadrans dziewiąta? Może być?

– Świetnie, Christine. Będę w domu – odparłem.

– Och… – powiedziała i przez chwilę szukała słów. – Nie musisz zostawać w domu ze względu na mnie. Słyszałam, że pracujesz w FBI.

Poczułem ucisk w brzuchu. Christine Johnson i ja zerwaliśmy ze sobą ponad rok temu, głównie z powodu mojej pracy w wydziale zabójstw. Christine została porwana przez ludzi, którzy byli na bakier z prawem. Znaleźliśmy ją na Jamajce, w szopie na bezludziu. Tam urodził się Alex. Wcześniej nie wiedziałem, że Christine jest w ciąży. Od tamtego czasu przestało się między nami układać. Uważałem, że to moja wina. Potem ona przeprowadziła się do Seattle. Sama uznała, że Alex powinien zostać przy mnie. Przechodziła kurację psychiatryczną i emocjonalnie nie nadawała się do roli matki. Teraz była w Waszyngtonie. „Na kilka dni”.

– Co cię tu sprowadza? – spytałem wreszcie.

– Chciałam zobaczyć naszego syna – odparła. Ton jej głosu wyraźnie złagodniał. – I spotkać się z przyjaciółmi.

Kiedyś bardzo ją kochałem i pewnie to uczucie jeszcze się tliło, ale pogodziłem się z tym, że nie będziemy razem. Christine nie mogła znieść tego, że jestem gliną, a ja chyba nie potrafiłem zrezygnować ze swojej pracy.

– Więc dobrze, będę u ciebie jutro około wpół do dziewiątej – powtórzyła.

– Będę czekał.

Rozdział 55

Wpół do dziewiątej co do minuty.

Przed nasz dom przy 5 Ulicy zajechał lśniący srebrzysty taurus z wypożyczalni.

Wysiadła z niego Christine Johnson i pomyślałem, że z włosami ściągniętymi w kok sprawia wrażenie nieco surowej kobiety, ale musiałem przyznać, że jest piękna. Wysoka, szczupła, o wyrazistych jak u posągu rysach, których nie mogłem zapomnieć, chociaż się starałem. Na jej widok serce stanęło mi w piersiach, mimo wszystkiego, co się między nami wydarzyło.

Czułem napięcie, ale równocześnie znużenie. O co jej chodziło? Zastanawiałem się, ile energii straciłem w ciągu ostatniego półtora roku. Zaprzyjaźniony lekarz ze Szpitala imienia Johnsa Hopkinsa miał zabawną teorię, że nasze życie jest zapisane na dłoniach. Przysięgał, że potrafi odczytać historię chorób, dawnych i przyszłych, z linii dłoni. Kilka tygodni temu złożyłem mu wizytę i Bernie Stringer stwierdził, że jestem w doskonałym zdrowiu, jeśli chodzi o stan fizyczny, ale w ciągu ostatniego roku przeszedłem psychiczne katusze. Tak zapłaciłem za Christine, za nasz związek i zerwanie.

Stałem za siatkowymi drzwiami, z Alexem w ramionach. Kiedy Christine znalazła się blisko domu, wyszedłem jej na spotkanie. Była w szpilkach i granatowej sukience.

– Powiedz „cześć” – zachęciłem Alexa i pomachałem rączką mojego synka w kierunku jego matki.

Spotkanie z Christine było czymś bardzo dziwnym i czułem się kompletnie wytrącony z równowagi. Łączyła nas niezwykle skomplikowana przeszłość. Mąż Christine został zabity w domu w trakcie śledztwa, które prowadziłem. Związek ze mną mało nie kosztował Christine życia. Teraz na co dzień dzieliło nas tysiące mil. Po co przyjechała znów do Waszyngtonu? Oczywiście na spotkanie z małym Alexem. Ale czy miała jeszcze inny cel?

– Witaj, Alex – powiedziała, uśmiechając się. Na moment zawirowało mi w głowie i miałem wrażenie, że nic się nie zmieniło między nami. Pamiętałem, jak zobaczyłem ją po raz pierwszy, kiedy jeszcze była dyrektorką szkoły imienia Sojourner Truth. Wtedy zaparło mi dech. Na nieszczęście wciąż tak reagowałem na jej obecność.

Christine uklękła u stóp schodów i rozłożyła szeroko ramiona.

– Cześć, przystojniaku – powiedziała do małego Alexa.

Postawiłem go na nogach, by mógł sam zdecydować, co zrobić. Popatrzył na mnie i roześmiał się. Potem wybrał zapraszający uśmiech Christine, wybrał jej ciepło i urok – i pobiegł prosto w jej ramiona.

– Witaj, maleńki – szepnęła. – Strasznie za tobą tęskniłam. Ale urosłeś.

Nie przywiozła ze sobą prezentów, żadnej łapówki. Zachowała się w porządku. Po prostu się zjawiła, nie stosując żadnych sztuczek ani nieczystych chwytów, ale to wystarczyło. Alex po sekundzie śmiał się i paplał jak najęty. Dobrze razem wyglądali, matka i syn.

– Będę w środku – powiedziałem, poprzyglądawszy się im chwilę. – Wejdź, jeśli chcesz. Jest świeża kawa. Nana zrobiła. Śniadanie, jeśli nie jadłaś.

Christine spojrzała na mnie i znów się uśmiechnęła. Wyglądała na bardzo szczęśliwą, kiedy tak ściskała naszego synka.

– Na razie niczego nam nie trzeba – odparła. – Dziękuję. Przyjdę na kawę. Oczywiście.

Oczywiście. Christine zawsze i wszędzie zachowywała pewność siebie. Pod tym względem na pewno się nie zmieniła.

Wszedłem do środka, niemal wpadając na Nanę, która przyglądała się wszystkiemu zza siatki.

– Och, Alex – szepnęła. Nie musiała nic więcej mówić.

Poczułem nóż, wbijający się w moje serce. Bolesny cios, ale tylko jeden z wielu ciosów. Zamknąłem drzwi, zostawiając ich samych.

Christine weszła po chwili z dzieckiem i usiedliśmy w kuchni, przy kawie, przyglądając się Alexowi, pijącemu sok jabłkowy z butelki. Opowiedziała trochę o swoim życiu w Seattle; przeważnie o szkole, nic osobistego ani wykraczającego poza banalną wymianę zdań. Wiedziałem, że jest spięta i zdenerwowana, ale nie okazała tego nawet przez moment.

Okazała jednak ciepło, od którego tajało serce. Wciąż spoglądała na małego Alexa.

– Jaki on słodki – powiedziała. – Jaki z niego słodki, kochany chłopczyk. Och, Alex, mój malutki Alex, tęskniłam za tobą. Nie masz pojęcia jak bardzo.

Rozdział 56

Christine Johnson znów w Waszyngtonie.

Czemu wróciła? Czego od nas chciała?

Te pytania dudniły mi w głowie i wprawiały w łomot serce. Przyprawiały mnie o lęk, zanim uświadomiłem sobie jasno, czego się lękam. Oczywiście przypuszczałem, że Christine zmieniła zdanie na temat małego Alexa. To musiało być to, nic innego. Jaki inny powód mógł ją tu ściągnąć? Z pewnością nie chęć spotkania się ze mną. A może?

Byłem wciąż na autostradzie, ale miałem jeszcze kilka minut do Quantico?, kiedy Monnie Donnelley zadzwoniła na komórkę. Słuchałem Milesa Davisa przez radio. Próbowałem się uspokoić przed pracą.

– Znów się spóźniasz – powiedziała i chociaż wiedziałem, że żartuje, zirytowałem się.

– Dobra, dobra. Wczoraj wieczorem imprezowałem. Wiesz, jak to jest.

Monnie od razu przystąpiła do rzeczy.

– Alex, słyszałeś, że oni wczoraj wieczorem zgarnęli jeszcze paru podejrzanych?

Znów „oni”. Byłem tak zaskoczony, że przez chwilę nie mogłem wykrztusić słowa. Nic mi nie powiedziano!

– Chyba nie słyszałeś – odpowiedziała sama na swoje pytanie. – W Beaver Falls w Pensylwanii. To nie tam urodził się Joe Namath? Dwóch podejrzanych, wiek lat czterdzieści, właściciele księgarni dla dorosłych. Ta księgarnia nazywa się jak miasteczko. Media zwęszyły sprawę kilka minut temu.

– Czy znaleziono którąś z zaginionych kobiet? – spytałem.

– Nie wydaje mi się. Telewizja milczy na ten temat. U nas nikt nic nie wie.

Nie mogłem się w tym połapać.

– Wiesz, od jak dawna byli obserwowani? Nieważne, Monnie, właśnie zjeżdżam z autostrady. Za kilka minut wpadnę do ciebie.

– Wybacz, że tak wcześnie zepsułam ci dzień – powiedziała.

– Już przedtem został zepsuty – zamruczałem.

Pracowaliśmy przez cały dzień, ale o siódmej wieczorem obraz aresztowania w Pensylwanii nadal był bardzo niejasny. Dowiedziałem się tylko kilku przeważnie nieistotnych szczegółów. To dopiero było frustrujące. Dwaj zatrzymani figurowali w kartotekach policyjnych za sprzedaż pornografii. Agenci oddziału filadelfijskiego dostali wiadomość, że faceci mają na sumieniu porwanie. Nie było jasne, kto z ludzi wydających rozkazy w FBI wiedział o podejrzanych. Wyglądało na to, że łączność pomiędzy różnymi szczeblami dowodzenia FBI nie jest najlepsza. Lata wcześniej słyszałem o tego rodzaju wpadkach, zanim się pojawiłem w Quantico.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: