Robota na medal.
Rozdział 63
To mi się nie wydarzyło! myślał Francis, kiedy usiłował spojrzeć chłodno i logicznie na cały ten koszmar. Nie mógł zostać porwany kilka godzin temu z kampusu Świętego Krzyża przez trzech przerażających drabów.
To po prostu niemożliwe!
Niemożliwe było również to, że został przewieziony Bóg wie gdzie, że jazda trwała cztery, może pięć godzin, i że był transportowany w bagażniku samochodowym.
Przecież nie mógł zostać zabity. Tamten okrutny, pozbawiony serca gnój nie poderżnął mu gardła.
To się nie wydarzyło.
To wszystko było tylko nieprawdopodobnym, potwornym snem, kolejnym koszmarem, które ostatni raz nawiedzały Francisa Deegana, kiedy był małym dzieckiem. I ten człowiek, który stał teraz przed nim, z wyłysiałą czaszką okoloną wianuszkiem wijących się jasnych włosów, ubrany w ciasny kombinezon z czarnej skóry, on też nie był prawdziwy. Nie ma mowy.
– Gniewam się bardzo na ciebie! Jestem dobrym człowiekiem, ale mnie wkurzyłeś! – ryczał w twarz Francisowi Pan Potter. – Dlaczego mnie zostawiłeś? – zaskrzeczał. – Dlaczego? Mów. Nigdy więcej nie wolno ci zostawiać mnie samego. Bez ciebie bardzo się boję. Wiesz o tym. Znasz mnie. To było bezmyślne z twojej strony, Ronaldzie!
Francis próbował przemówić do rozsądku temu szaleńcowi, Porterowi, jak sam siebie nazywał, przy czym nie chodziło o Harry’ego Pottera, lecz Pana Pottera. Było to jednak rzucanie grochem o ścianę. Powiedział kilka razy temu szalejącemu świrowi, że widzi go pierwszy raz w życiu. Nie jest Ronaldem. Nie zna żadnych Ronaldów! Zarobił tylko kilka policzków, tak mocnych, że puściła mu się krew z nosa. Ten skretyniały świr o wyglądzie Billy’ego Idola był o wiele silniejszy, niż na to wyglądał.
Rozpacz i poczucie bezradności doprowadziły do tego, że Francis przeprosił szeptem świra:
– Przepraszam. Bardzo przepraszam. To się więcej nie powtórzy.
Pan Potter uściskał go serdecznie i Francis rozbeczał się jak dziecko, zalewając łzami pierś świra. To już był szczyt wszystkiego.
– O Boże, jak się cieszę, że wróciłeś. Bardzo martwiłem się o ciebie! Nigdy więcej nie wolno ci mnie zostawiać, Ronaldzie.
Ronaldzie? Kim, do diabła, był ten Ronald? I kim jest Pan Potter? Co jeszcze miało się wydarzyć? Czy Vince naprawdę nie żył? Czy zabito go tej nocy w college’u? Wszystkie te pytania były jak race wybuchające w pulsującej głowie Francisa, więc nic dziwnego, że rozpłakał się w ramionach Pottera i nawet ściskał go jak swojego wybawcę. Wtulił twarz w pachnącą czarną skórę i szeptał raz za razem:
– Bardzo przepraszam. Bardzo, bardzo przepraszam. O mój Boże, przepraszam.
Pan Potter odpowiedział:
– Ja też cię kocham, Ronaldzie. Uwielbiam cię. Nigdy więcej nie zostawisz mnie samego, prawda?
– Nie. Obiecuję. Nigdy cię nie zostawię. Pan Potter wybuchnął śmiechem i gwałtownie odsunął się od chłopca.
– Francis, drogi Francis – szepnął. – Do diabła, kim jest ten Ronald? Ja tylko się z tobą bawię, chłopcze. To tylko taka moja gra. Chodzisz do college’u, więc musiałeś się tego domyślić. No, to zabawmy się, Francis. Wyjdźmy z tej stodoły i pobawmy się.
Rozdział 64
Monnie Donnelley przysłała dziwnego maila do mojego tymczasowego biura. Napisała, że nie została zawieszona. W każdym razie do tej pory. Miała też dla mnie świeże wiadomości. „Muszę zobaczyć się z tobą dziś wieczorem. Ten sam lokal, ta sama pora. To bardzo ważne”.
Wobec tego zaraz po siódmej przyjechałem do Stanowiska Dowodzenia i rozejrzałem się za Monnie. Jakie tajemnicze wiadomości miała na myśli? Przy barze było tłoczno, ale dostrzegłem ją bez problemu, była tam jedyną kobietą. Zauważyłem również, że Monnie i ja jesteśmy jedynymi klientami Stanowiska Dowodzenia niesłużącymi w piechocie morskiej.
– Nie mogłam porozmawiać z tobą przez telefon w Quantico. Gorzej już być nie może. Komu człowiek ma ufać? – powiedziała, kiedy podszedłem do niej.
– Mnie możesz ufać. Ale oczywiście nie spodziewam się, że zaufasz temu, co mówię, Monnie. Masz jakieś wiadomości?
– Jasne. Z przyjemnością zrzucę ten ciężar z barków. Na dodatek to chyba dobra wiadomość.
Usiadłem na wysokim stołku obok niej. Podszedł barman i zmówiliśmy piwo. Monnie zaczęła mówić, kiedy tylko się oddalił.
– Mam dobrego znajomego w ERF – powiedziała. – Chodzi o Techniczny Zakład Badań w Quantico.
– Wiem, o co chodzi. Wygląda na to, że masz wszędzie znajomych.
– Zgadza się. Poza Hooverem. W każdym razie ten znajomy zwrócił mi uwagę na informację, która przyszła do Biura kilka tygodni temu, ale została uznana za głupi telefon i odrzucona. Ktoś doniósł o forum internetowym Wilcze Gniazdo. Podobno można tam sobie zamówić kochankę lub kochanka albo zlecić porwanie dowolnej osoby. Tyle że nie można się tam włamać. W tym sęk.
– Więc jak ten człowiek się włamał? Nasz haker?
– Nie on, ale ona. Uważa się za geniusza. Dlatego ją zignorowano. Chcesz ją poznać? Ma czternaście lat.
Rozdział 65
Monnie miała adres tej młodocianej hakerki. Dale City w Wirginii, zaledwie dwanaście mil od Quantico. Agent, który odebrał wiadomość, zanadto się nią nie przejął, więc doszliśmy do wniosku, że nie weźmie nam za złe naszej inicjatywy. Postanowiliśmy odwalić robotę za niego. On sam nie był nam potrzebny do szczęścia.
Tak naprawdę wcale nie planowałem zabierać ze sobą Monnie, ale uparła się, że musi mi towarzyszyć. Odstawiła swojego SUV – a do domu i pojechała ze mną do Dale City. Zadzwoniłem wcześniej, uprzedzając matkę dziewczyny. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, ale wyraziła zadowolenie, że w końcu zjawi się FBI i porozmawia z nią. Dodała, że: „Lili zawsze postawi na swoim. Zobaczy pan, o co mi chodzi”.
Drzwi otworzyła nam młoda dziewczyna w czarnym dresie. Sądziłem, że to Lili, ale się pomyliłem. Annie była jej dwunastoletnią siostrą. Wyglądała na czternastolatkę. Zaprosiła nas do środka i weszliśmy.
– Lili jest u siebie, w laboratorium – oświadczyła. – Gdzież by indziej?
Z kuchni wyłoniła się pani Olsen i przedstawiliśmy się. Miała na sobie gładką białą bluzkę i zielony sztruksowy fartuszek. W ręce trzymała zatłuszczoną łopatkę do przewracania mięsa na patelni. Trudno o większy kontrast tej typowo domowej scenerii z tym, na co podobno trafiła Lili. Czy to możliwe, że czternastolatka znalazła ślad, który mógł nas zaprowadzić do porywaczy? Słyszałem o sprawach, których rozwiązanie było jeszcze dziwniejsze. Niemniej jednak…
– Nazywamy ją doktorem Hawkingiem. Lubicie Stephena Hawkinga? Ma taaki iloraz inteligencji – powiedziała matka cudownego dziecka, unosząc wysoko rękę z przyrządem kuchennym. – Niby strasznie mądra, ale odżywia się tylko sprite’em i cukrowymi laseczkami. Nie mogę przemówić jej do rozumu, żeby zaczęła jeść normalnie.
– Czy moglibyśmy teraz z nią porozmawiać? – spytałem.
Pani Olsen skinęła głową.
– Chyba bierzecie ją na serio. To dobrze o was świadczy. Wierzcie mi, niczego nie zmyśliła.
– Hm… chcemy tylko z nią porozmawiać. Na wszelki wypadek. Tak naprawdę nie wiemy, co o tym myśleć. – Było to bliskie prawdy.
– To już coś – pochwaliła nas pani Olsen. – Lili nigdy się nie pomyliła. Przynajmniej do tej pory. – Wskazała łopatką schody. – Pierwsze piętro, a potem na prawo. Wyjątkowo zostawiła otwarte drzwi, bo się was spodziewa. Zakazała nam mieszać się do tego.
Poszedłem z Monnie na górę.
– Nie mają pojęcia, co to może być, prawda? – szepnęła. – Prawie się modlę, żeby nic z tego nie wynikło. Żeby to był fałszywy trop.
Zastukałem w drewniane drzwi. Rozległ się głuchy odgłos, jakby były w środku puste.
– Otwarte – odpowiedział cienki dziewczęcy głos. – Właźcie.
Kiedy pchnąłem drzwi, zobaczyłem sypialnię z meblami z sosnowego drewna. Pojedyncze łóżko, zmięta pościel we wzorek w krówki, na ścianach postery z MIT, Yale, Stanforda.