Skinąłem głową.

– Czy jest panu wiadomo o kimś z sąsiedztwa, mężczyźnie albo nawet kobiecie, kto w nieodpowiedni sposób interesowałby się pańską żoną? Kto byłby w niej mocno zadurzony, może miał obsesję na jej punkcie? Te sprawy mnie interesują. Poza tym, czy działo się coś, co pańskim zdaniem odbiegałoby od normy? Czy ktoś obserwował pańską żonę? Czy ostatnio nie kręciło się tu więcej ludzi niż zwykle? Dostawcy? Poczta kurierska, inne usługi? Sąsiedzi, których można by o coś podejrzewać? Koledzy z pracy? Nawet znajomi, którzy mogliby miewać fantazje erotyczne na temat pani Connolly?

Brendan Connolly kiwnął głową.

– Rozumiem, do czego pan zmierza.

Spojrzałem mu w oczy.

– Czy pan i pańska żona kłóciliście się ostatnio? – spytałem. – Jeśli tak, muszę o tym wiedzieć. Potem możemy iść dalej.

Kąciki oczu Brendana Connolly’ego nagle zwilgotniały.

– Poznałem Lizzie w Waszyngtonie, kiedy pracowała dla „Post”, a ja byłem młodszym wspólnikiem w tamtejszej kancelarii prawnej, Tatę Schilling. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Prawie nigdy się nie kłóciliśmy, rzadko podnosiliśmy na siebie głos. I tak pozostało. Agencie Cross, kocham moją żonę. I córki. Proszę, niech pan pomoże nam sprowadzić ją do domu. Musi pan znaleźć Lizzie.

Rozdział 15

Nowoczesny ojciec chrzestny. Czterdziestosiedmioletni Rosjanin mieszkający w Ameryce i znany jako Wilk. Plotka mówiła, że nie boi się niczego i macza palce we wszystkich rodzajach przestępczej działalności, od handlu bronią przez wymuszenia po handel narkotykami. Zajmował się również działalnością zgodną z prawem, miał udziały w bankach i funduszach inwestycyjnych wysokiego ryzyka. Nikt chyba nie wiedział, kim jest naprawdę, nie znano jego amerykańskiego nazwiska ani miejsca zamieszkania. Spryciarz. Niewidzialny człowiek. Poza zasięgiem FBI i każdego, kto chciałby go namierzyć.

Nie miał jeszcze trzydziestki, kiedy odszedł z KGB i stał się jednym z najbardziej bezwzględnych przywódców zorganizowanej przestępczości w Rosji, czerwonej mafii. Jego imiennik, wilk syberyjski, był zręcznym myśliwym, był też jednak bezlitośnie ściganą zwierzyną. Był szybki i potrafił pokonać znacznie większe zwierzęta, ale jego mięso i futro były w cenie. Wilka w ludzkiej skórze również ścigano, tyle że policja nie wiedziała, kogo ma ścigać.

Niewidzialny. Tak jak sobie zaplanował. Ukrywał się w szczególny sposób. Tego pogodnego wieczoru człowiek zwany Wilkiem wydawał huczne przyjęcie w swoim domu o powierzchni dwudziestu tysięcy stóp kwadratowych, w Fort Lauderdale na Florydzie.

Pretekstem było pierwsze wydanie nowego czasopisma dla mężczyzn, „Instynkt”, mającego konkurować z takimi tytułami jak „Maxi” i „Stun”.

W Lauderdale Wilk był znany jako Ari Manning, bogaty człowiek interesu pochodzący z TelAwiwu. Miał inne nazwiska w innych miastach. Wiele nazwisk w wielu miastach.

Właśnie przechodził przez swój gabinet, w którym dwudziestka gości śledziła na kilku telewizorach mecz futbolowy, w tym na plazmowym sześćdziesięciojednocalowym runco. Kilku fanatycznych kibiców pochylało się nad komputerem z bazą danych. Na pobliskim stoliku umieszczono w bloku lodu butelkę stolicznej. Wódka w lodzie była jedynym rosyjskim akcentem dopuszczanym przez Wilka.

Przy wzroście sześć stóp i dwa cale Wilk ważył dwieście czterdzieści funtów, co nie przeszkadzało mu poruszać się z gracją wielkiego, potężnego zwierzęcia. Krążył między gośćmi, zawsze uśmiechnięty i sypiący dowcipami, wiedząc, że nikt z obecnych nie rozumie, dlaczego się uśmiecha; nikt z tak zwanych przyjaciół, wspólników w interesach czy znajomych nie miał pojęcia, kim jest.

Znali go jako Ariego, nie jako Paszę Sorokina, a już w żadnym wypadku nie jako Wilka. Nic nie wiedzieli o skrzyniach diamentów kupionych nielegalnie w Sierra Leone, tonach heroiny z Azji, broni, a nawet odrzutowcach sprzedawanych Kolumbijczykom czy białych kobietach zakupionych przez Saudyjczyków i Japończyków. W południowej Florydzie mówiono o nim, że chodzi własnymi ścieżkami, zarówno w życiu prywatnym, jak i w interesach. Tego wieczoru przyjmował ponad stu pięćdziesięciu gości, ale jedzenia i alkoholi było dla dwa razy większej liczby. Ściągnął szefa kuchni z nowojorskiego Le Cirque 2000 i specjalistę od sushi z San Francisco. Kelnerki były w strojach cheerleaderek, ale topless. Celowy wulgarny żart, gwarantowany policzek, wymierzony wszystkim, hołdującym poprawności obyczajowej. Deser niespodziankę – jego słodkie niespodzianki były sławne – sprowadził z Wiednia. Torty czekoladowe od samego Sachera. Tak, tak, Ariego można było tylko uwielbiać. Albo nienawidzić.

Uściskał rubasznie dawnego zawodnika Miami Dolphins i porozmawiał z prawnikiem, który zarobił dziesiątki milionów dolarów na odszkodowaniach dla ofiar nałogu tytoniowego w tak zwanej tytoniowej ugodzie florydzkiej. Wymienili dowcipy na temat gubernatora Jeba Busha. Następnie Wilk ruszył dalej w tłum. Mrowie lizodupów, karierowiczów i oportunistów przybyło do jego domu, żeby pokazać się wśród dobrze i źle widzianych. Nadęci, zepsuci egoiści, a najgorsze, że nudni jak flaki z olejem.

Przeszedł brzegiem zadaszonego basenu do drugiego, na otwartym powietrzu, dwa razy większego niż pierwszy. Porozmawiał z gośćmi i dał szczodry datek na fundację charytatywną prywatnej szkoły. Żona jednego z gości przystawiała się do niego. Normalna sprawa. Odbył poważną rozmowę z właścicielem najważniejszego hotelu w stanie, dealerem mercedesa, szefem wielkiego konglomeratu, kolesiem od wypadów myśliwskich.

Nie cierpiał tych wszystkich błaznów, szczególnie starszych, którzy wypadli już z obiegu. Żaden z nich nie podjął w życiu prawdziwego ryzyka. Niemniej jednak zarobili miliony, a nawet miliardy, i uważali się za nie byle jakich spryciarzy.

I nagle znowu pomyślał o Elizabeth Connolly, pierwszy raz, od jakiejś godziny. Jego słodka, seksowna Lizzie wyglądała jak Claudia Schiffer i z przyjemnością wspominał dni, kiedy wizęrunek niemieckiej modelki widniał na setkach billboardów w całej Moskwie. Pożądał Claudii – wszyscy mężczyźni w Rosji jej pożądali – i teraz miał na własność jej podobiznę.

Dlaczego? Bo było go na to stać! Całe życie, na każdym kroku, kierował się tą zasadą.

I właśnie dlatego trzymał Lizzie tuż przed nosem całej tej zgrai w swoim wielkim domu w Fort Lauderdale.

Rozdział 16

Lizzie Connolly nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się z nią działo. To było zbyt niewiarygodne. Wprost nierealne! A jednak prawdziwe. Została porwana!

Dom, w którym ją przetrzymywano, był pełen ludzi. Pełen! Zewsząd rozlegały się odgłosy wielkiego przyjęcia. Zrobił tu przyjęcie? Jak śmiał…?!

Czy ten chory na umyśle porywacz był do tego stopnia pewny siebie? Tak arogancki? Tak bezczelny? Czy to możliwe? Oczywiście, że możliwe. Przechwalał się, że jest gangsterem, królem gangsterów, może największym w historii. Miał odrażające tatuaże: na grzbiecie prawej ręki, na ramionach, na plecach, wokół prawego kciuka i na narządach płciowych, na mosznie i penisie.

Lizzie nie wątpiła, że słyszy odgłosy przyjęcia. Rozróżniała nawet głosy. Plotkowano o zbliżającym się wyjeździe do Aspen, o romansie niańki z tutejszą panią domu, o utonięciu dziecka w basenie, równolatki jej sześcioletniej Gwynnie. Słyszała opowieści z boiska futbolowego i świńskie męskie dowcipy, a także dowcip o kocie syjamskim i dwóch ministrantach, który już krążył w mieście.

Kim, do diabła, byli ci ludzie? Gdzie ją trzymano? Gdzie ja jestem, do cholery? – zastanawiała się.

Walczyła ze wszystkich sił, by nie utracić zdrowego rozsądku, ale to było prawie niemożliwe. Ten cały tłum. Te idiotyczne pogaduszki.

Byli niewyobrażalnie blisko, blisko miejsca, w którym leżała skrępowana i zakneblowana, więziona przez szaleńca, zapewne mordercę.

W końcu łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Nie mogła znieść tych głosów, śmiechów, bliskości tych ludzi. Wszystko to zaledwie kilka kroków od niej!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: