Okoliczne budynki z cegły stojące po obu stronach wąskiej uliczki były odrestaurowanymi zabytkami, świadectwem długiej historii Zurychu i Europy. Uliczkę zamknięto dla ruchu samochodowego; widać było na niej jedynie eleganckie powozy konne, z ubranymi w cylindry stangretami na wysokich kozłach. Wszędzie świeciły lampy gazowe. Jest to uliczka pełna śladów zapomnianych wspomnień, pomyślał mężczyzna, który nie miał żadnych wspomnień.
A jednak to nieprawda, jedno wspomnienie było żywe i niepokojące. Trzy ciemne trójkąty, ciężkie belki i światło świec. Miał rację. To wspomnienie Zurychu. Lecz z innego życia.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała kobieta.
– Wiem.
– Niech pan mi powie, co robić! – krzyknęła. – Właśnie mijamy tę uliczkę.
– Proszę jechać co następnej przecznicy i skręcić w lewo. Potem objechać cały kwartał i dopiero wtedy tu zatrzymać.
– Dlaczego?
– Sam chciałbym wiedzieć.
– Co?
– No więc dlatego, że tak powiedziałem.
Ktoś tam jest… w restauracji. Dlaczego nie pojawiają się inne obrazy? Inny obraz. Twarz.
Dwa razy przejechali mijając restaurację. Weszły do niej osobno dwie pary i czworo innych ludzi. Wyszedł jeden mężczyzna i skierował się w stronę Falkenstrasse. Sądząc po samochodach zaparkowanych przy krawężniku, w restauracji była umiarkowana liczba gości. Zwiększy się za dwie godziny, jako że większość woli jeść wieczorny posiłek raczej koło wpół do jedenastej niż o ósmej. Nie było sensu dłużej zwlekać Nic więcej nie przyszło Bourne’owi do głowy. Mógł tylko siedzieć i obserwować mając nadzieję, że coś mu się nasunie. Coś. No bo jednak, coś się nasunęło. Zapałki przywołały obraz z rzeczywistości. W tej rzeczywistości kryje się jakaś prawda, którą musi odkryć.
– Niech pani się zatrzyma przed ostatnim samochodem. Wrócimy tam pieszo.
Marie wykonała rozkaz w milczeniu, nie komentując go ani nie wyrażając protestu. Jason spojrzał na nią, bo jej reakcja była zbyt potulna, inna niż poprzednie. Zrozumiał. Dostała nauczkę. Niezależnie od tego, co się mogło wydarzyć w „Drei Alpenhäuser”, potrzebował tej kobiety aż do końca. Musi wywieźć go z Zurychu.
Samochód zatrzymał się, opony zaszurały o krawężnik. Wyłączyła silnik i zaczęła wyjmować kluczyki – powolnym, zbyt powolnym ruchem. Wyciągnął rękę i chwycił ją za nadgarstek. Kobieta patrzyła na niego w mroku, wstrzymując oddech. Przesunął palce po jej ręce, aż natrafił na etui z kluczykami.
– Wezmę je – powiedział.
– Naturalnie – odparła trzymając z boku lewą rękę w jakiś nienaturalny sposób, opartą o tapicerkę drzwi.
– Niech pani wysiada i stanie przy masce – rozkazał. – Tylko bez głupstw.
– Po co miałabym robić głupstwa? Przecież by mnie pan zabił.
– No dobrze. – Sięgnął do klamki udając, że jest mu trudno ją nacisnąć. Odwrócił głowę od kobiety i otworzył gwałtownie drzwi.
Nagle rozległ się szelest jedwabiu, powietrze wtargnęło do samochodu bardziej raptownie. Drzwi od strony Marie otworzyły się z hukiem, już prawie wysiadła na ulice. Lecz Bourne był na to przygotowany, wiedział swoje. Odwrócił się gwałtownie, wyciągnął lewe ramię, zacisnął dłoń jak kleszcze na jedwabiu jej sukni między łopatkami. Wciągnął kobietę z powrotem do środka i chwytając ją za włosy szarpnął do siebie, tak że dotykała głową jego piersi, twarz mając odwrócona ku górze, tuż przy jego twarzy,
– Już więcej tego nie zrobię – załkała; łzy pociekły jej z oczu. – Przysięgam, że nic takiego już nie zrobię.
Sięgnął ręką do jej drzwi, zatrzasnął je i patrzył na nią bacznie, usiłując zrozumieć własną reakcję. Pół godziny temu w innym samochodzie, kiedy przyłożył Marie lufę do policzka grożąc, że w razie niebezpieczeństwa ją zabije, ogarnęło go uczucie mdłości. Teraz jednak nic podobnego nie odczuwał – tą jawnie przeprowadzoną akcją kobieta przekroczyła granicę. Stała się wrogiem, zagrożeniem. W razie konieczności potrafiłby ją zabić, zabić z zimna krwią, bo ze względów praktycznych byłoby to jedynym wyjściem.
– Niech pan coś powie – szepnęła. Ciałem jej wstrząsnął dreszcz, ciemny jedwab sukni napinał się na falujących piersiach, oddech miała ciężki. Chwyciła się za nadgarstek chcąc zapanować nad sobą i po chwili trochę się uspokoiła. W końcu znów się odezwała, tym razem nie szeptem, jej głos brzmiał monotonnie: – Powiedziałam, że już tego nie zrobię, i dotrzymam słowa.
– Niestety, wiem, że znów będzie pani próbowała – odpowiedział spokojnie. – Przyjdzie taka chwila, kiedy pomyśli pani, że tym razem może się udać, i wtedy spróbuje pani. Ale niech mi pani wierzy, jak mówię, że to się pani nie uda. Przy następnej próbie zabiję panią. Nie chciałbym zabić, bo można by tego uniknąć, naprawdę można. Ale jeżeli zacznie mi pani zagrażać… a próba ucieczki to właśnie dla mnie zagrożenie… będę musiał się bronić.
Wyraził prawdę tak, jak ją rozumiał. U podstaw decyzji leżały powody podobnie zdumiewająco nieskomplikowane dla niego, jak proste okazało się podjęcie samej decyzji. Zabicie stanowiło kwestię wyłącznie praktyczną.
– Mówił pan, że mnie puści – odezwała się. – Ale kiedy?
– Kiedy będę bezpieczny. Kiedy już nie będzie miało znaczenia to, co pani powie czy zrobi.
– A kiedy to nastąpi?
– Mniej więcej za godzinę. Kiedy wyjedziemy z Zurychu i będę już w drodze dokądś. Ale pani nie będzie wiedziała, dokąd pojadę ani jak.
– Dlaczego miałabym panu wierzyć?
– Nic mnie to nie obchodzi, czy pani wierzy, czy nie. – Puścił ją. – Niech się pani pozbiera. Wytrze oczy i uczesze się. Zaraz wchodzimy do restauracji.
– A co tam jest?
– Sam chciałbym to wiedzieć – odparł zerkając przez tylną szybę na drzwi „Drei Alpenhäuser”.
– Już pan to mówił.
Spojrzał na nią, na szeroko otwarte brązowe oczy, które szukały jego wzroku. Szukały w przerażeniu i oszołomieniu.
– Wiem. Niech się pani pośpieszy.
Wysoki sufit alpejskiej restauracji był belkowany, drewniane stoły i krzesła wyglądały masywnie, pod ścianami mieściły się gabinety, a salę oświetlało światło świec. Wędrował po niej akordeonista grając bawarską Musik , której stłumione, przebijające się przez szum głosów tony tworzyły specjalną atmosferę.
Bourne znał tę dużą salę: belki i świece wryły mu się w pamięć, podobnie jak dźwięki muzyki. Był tu w innym życiu. Teraz, stanęli w niewielkim foyer przed stanowiskiem maitre d’hótel , który im się ukłonił.
– Haben Se einen Platz reserviert, mein Herr?
– Jeżeli pyta pan o to, czy mam zarezerwowany stolik, to obawiam się, że nie. Ale ktoś mi bardzo polecał tę restaurację. Mam więc nadzieję, że znajdzie pan dla nas jakieś miejsca. Jeżeli to możliwe, chciałbym dostać, gabinet.
– Ależ oczywiście, proszę pana. Jeszcze jest wcześnie, nie mamy kompletu. Proszę tędy.
Zaprowadził ich do gabinetu zajmującego najbliższy narożnik. Na środku stołu stała migocąca świeca. Zaproponował im ten najbliższy gabinet, bo zauważył, że mężczyzna kuleje i wspiera się na ramieniu kobiety. Jason dał ruchem głowy znak Marie, żeby usiadła, po czym sam wsunął się za stół i usiadł naprzeciwko niej.
– Niech się pani przesunie pod ścianę – rozkazał, kiedy maitre d’hôtel odszedł. – Niech pani pamięta, że w kieszeni mam rewolwer i wystarczy, bym podniósł stopę, a znajdzie się pani w sytuacji bez wyjścia,
– Mówiłam, że nie będę próbowała nic robić.
– Mam nadzieję, że dotrzyma pani słowa. Proszę zamówić drinka, nie mamy czasu na jedzenie.
– I tak nic bym nie przełknęła. – Znów chwyciła się za nadgarstek. Widać było, jak drży jej ręka. – Ale dlaczego nie mamy czasu? Na co pan czeka?
– Nie wiem.
– Dlaczego wciąż to pan powtarza? Wciąż tylko „nie wiem” albo „sam chciałbym to wiedzieć”. Po co tu przyjechaliśmy?
– Bo już tu kiedyś byłem.
– To żadna odpowiedź!
– Nie ma powodu, bym pani odpowiadał.
Podszedł kelner. Marie zamówiła wino, a Bourne szkocką, bo czuł, że musi się napić czegoś mocniejszego. Rozejrzał się po restauracji usiłując się skupić „na wszystkim i na niczym”. Jak gąbka. Ale znalazł tylko nic. W umyśle jego nie pojawił się żaden obraz, ani jedna myśl nie wypełniła pustki w głowie. Nic.
Aż nagle po przeciwnej stronie sali zobaczył twarz. Szeroką twarz, duża głowę, otyłe ciało oparte o ścianę w ostatnim gabinecie, tuż przy zamkniętych drzwiach. Tęgi mężczyzna pozostawał w mroku swojego stanowiska obserwacyjnego, jak gdyby mrok był jego zabezpieczeniem, a nie oświetlona część podłogi jego sanktuarium. Wzrok miał wbity w Jasona, a w jego oczach malował się w takim samym stopniu strach co niedowierzanie. Bourne nie znał tej twarzy, ale jej właściciel wiedział, kim on jest. Grubas podniósł palce do ust, wytarł ich kąciki i zaczął przenosić wzrok z jednego gościa na drugiego. Tak lustrował stolik po stoliku. Dopiero potem rozpoczął najwyraźniej bolesną wędrówkę przez salę do gabinetu Jasona i Marie.
– Idzie tu do nas jakiś mężczyzna – rzucił Jason nad płomykiem świecy. – To tęgi facet, boi się. Niech się pani nie odzywa Niezależnie od tego, co będzie mówił, proszę trzymać język za zębami, i nie patrzeć na niego. Niech pani podniesie głowę i oprze się swobodnie na łokciu, i patrzy na ścianę, nie na niego.
Kobieta ściągnęła brwi i podniosła prawą rękę do twarzy. Palce jej drżały. Usta ułożyły się tak, jakby chciała o coś spytać, ale nie powiedziała ani słowa. Jason jednak odpowiedział na to nie zadane pytanie.
– Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać.
Grubas wyłonił się zza krawędzi gabinetu. Bourne zdmuchnął świecę, przez co przy stoliku zrobiło się dość ciemno. Tamten spojrzał na niego z góry i odezwał się niskim, pełnym napięcia głosem.
– Lieber Gott! Po co pan tu przyszedł? Co takiego zrobiłem, że stawia mnie pan w takiej sytuacji?
– Jak pan wie, smakuje mi tutejsza kuchnia.
– Czy jest pan wyzuty z wszelkich uczuć? Mam rodzinę: żonę i dzieci. Zrobiłem tylko to, co mi kazano. Dałem panu kopertę, nie zaglądałem do niej, więc nic nie wiem!